Nie idealną, ale taką, która robi, co może.Wychowałam syna sama, po śmierci męża. Pracowałam, odkładałam, dbałam o niego jak o oczko w głowie. Chciałam, żeby miał wszystko, czego ja nie miałam – dom, rodzinę, stabilność.
Kiedy więc poznał Anię, choćby się ucieszyłam. Miła, ładna, uśmiechnięta. Na początku często mnie odwiedzali, piliśmy herbatę, rozmawialiśmy o wszystkim. Myślałam: „Na taką dziewczynę mogę oddać mojego syna z czystym sercem.”
Ale to, co wydawało się początkiem pięknej relacji, gwałtownie zamieniło się w chłód i milczenie.
Po ślubie wszystko się zmieniło. Już nie dzwonili tak często. A kiedy ja przyjeżdżałam z obiadem, bo wiedziałam, iż młodzi mają dużo pracy, Ania się krzywiła.
– Mamo, naprawdę nie trzeba.
Ale przecież każda młoda żona mówi tak z grzeczności, prawda? Pewnego dnia przyniosłam im pierogi, takie jak Tomek lubi od dziecka. Weszłam bez pukania – przecież to mój syn! A Ania stanęła jak wryta i powiedziała chłodno:
– Prosiłam, żeby pani wcześniej dzwoniła.
Zamurowało mnie. Ja chciałam tylko pomóc.
Nie mogłam patrzeć, jak w ich domu wszystko dzieje się byle jak. Brak firanek, pranie nierozwieszone, dziecko z katarem biega po mieszkaniu. Więc mówiłam:
– Aniu, powinnaś ubierać małą cieplej.
– Tomek, nie pozwalaj jej tyle siedzieć w telefonie.
Zawsze spokojnie, z troską. Ale w oczach synowej widziałam tylko złość.
– Pani Jadwigo, to moje dziecko, ja wiem, co robię – mówiła coraz ostrzej.
A syn? Milczał. Patrzył to na mnie, to na nią, jakby nie wiedział, komu przyznać rację.
Kilka dni temu pojechałam tam z zupą. Mała była przeziębiona, więc pomyślałam, iż rosół postawi ją na nogi. Zadzwoniłam, nikt nie otwierał, więc zostawiłam torbę pod drzwiami. Wieczorem zadzwonił Tomek.
– Mamo, nie musisz tak się starać. Ania sobie radzi.
– Ale przecież ja tylko chciałam...
– Wiem, ale... nie przyjeżdżaj bez zapowiedzi.
A potem wzięła słuchawkę ona. I powiedziała cicho, ale twardo:
– Proszę wracać do siebie. My naprawdę damy radę bez pani.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami. W tamtej chwili poczułam się, jakby ktoś mnie wyrzucił z własnej rodziny.
Od tamtego dnia nie dzwonię. Nie jeżdżę. Nie chcę, żeby mówili, iż się wtrącam.
Ale wieczorami siedzę przy stole, patrzę na zdjęcie syna z wesela i pytam samą siebie:
„Czy naprawdę byłam tak złą teściową? Czy miłość może aż tak przeszkadzać?”
Nie wiem, kto popełnił błąd. Może ja – bo nie potrafię już być tylko matką z daleka. Może ona – bo nie rozumie, iż za każdą moją radą stoi troska, a nie chęć władzy.
Ale jedno wiem na pewno: Najtrudniej jest kochać wtedy, gdy twoja miłość staje się dla innych ciężarem.








