Z życia wzięte. "Po odejściu rodziców straciłam wiarę i nadzieję": Jedna wizyta na cmentarzu zmieniła wszystko
Każdy poranek zaczynał się od ciszy, której nie mogłam znieść. Już nikt nie dzwonił, by zapytać: „Córeczko, jak się trzymasz?”.
Przestałam się modlić, przestałam wierzyć.
– Boże, jeżeli istniejesz, to dlaczego mi ich zabrałeś? – szeptałam w pustym pokoju, a potem rzucałam różaniec w kąt.
Mijały miesiące, zanim zebrałam się na odwagę, by pójść na cmentarz. W końcu wzięłam znicze, bukiet chryzantem i pojechałam.
Kiedy stanęłam nad grobem, głos uwiązł mi w gardle.
– Tęsknię za wami… – wyszeptałam, a łzy kapały na zimny kamień. – Nie wiem, jak żyć dalej.
Zapaliłam znicze, a wtedy obok usłyszałam cichy szloch.
Odwróciłam się. Kilka metrów dalej klęczała drobna staruszka. W rękach ściskała stary, nadłamany krzyżyk.
– Przepraszam… – powiedziała drżącym głosem, widząc, iż na nią patrzę. – Nie mam siły dbać o ten grób. To mój syn… Umarł młodo. Zostałam sama.
Podeszłam bliżej. – Sama też straciłam rodziców – wyszeptałam. – I… nie umiem sobie z tym poradzić.
Staruszka spojrzała mi prosto w oczy, a w jej spojrzeniu było coś, co mnie przeszyło.
– Wiesz, oni tu są – powiedziała z niezwykłą pewnością. – Nie zobaczysz ich, ale poczujesz. jeżeli tylko pozwolisz, będą cię prowadzić.
Uklękłam obok niej. Razem zaczęłyśmy porządkować grób jej syna.
– Dziękuję, dziecko – szepnęła, kładąc mi rękę na ramieniu. – To dowód, iż twoi rodzice żyją w tobie. Gdyby nie oni, nie podałabyś mi dziś dłoni.
Wracając z cmentarza, po raz pierwszy od miesięcy poczułam coś innego niż pustkę. To było jak maleńki płomyk, który ogrzewał mnie od środka.
Może Bóg wcale mnie nie opuścił. Może moi rodzice naprawdę są obok, a ja – zamiast tonąć w rozpaczy – mam teraz ich dobro nieść dalej.
Jedna rozmowa, jeden przypadkowy gest… i kamień w sercu pękł.