I wtedy zobaczyłam go.
Stał może dwa metry ode mnie, z tą samą postawą, tym samym spojrzeniem, które kiedyś znałam lepiej niż własne odbicie w lustrze.
Mój były. Ten, który odszedł bez słowa.
Minęło osiem lat.
A ja wciąż pamiętałam noc, w której wyszedł z mieszkania i już nigdy nie wrócił.
Zostawił za sobą ciszę.
I mnie — z pytaniami bez odpowiedzi.
Nie napisał. Nie zadzwonił. Nie wytłumaczył.
Po prostu… zniknął.
— „Klaudia?” — zapytał niepewnie, jakby bał się, iż go nie poznaję.
Nie odpowiedziałam od razu.
Bo we mnie wszystko się trzęsło.
Tyle razy wyobrażałam sobie tę scenę. Tyle razy chciałam mu coś powiedzieć.
A teraz… stał przede mną, z mokrymi włosami i drżącym głosem.
— „Musimy porozmawiać.”
Usiedliśmy w kawiarni.
On patrzył na mnie tak, jakby świat zatrzymał się tylko dla nas.
— „Żałuję. Żałuję każdego dnia, iż cię zostawiłem. Byłem tchórzem.”
Zamknęłam oczy.
Czekałam na te słowa tyle lat.
Ale teraz… nie brzmiały jak wybawienie.
Brzmiały jak echo, które spóźniło się o kilka lat.
— „Wyszłam z tego. Sama. Odbudowałam się z kawałków, które po mnie zostały.” — powiedziałam.
Milczał.
W jego oczach widziałam smutek.
Ale nie byłam już tą samą kobietą, którą kiedyś zostawił.
— „Wróciłem, bo wciąż cię kocham.”
Słowa, które kiedyś by mnie złamały z radości.
A teraz?
Były tylko cieniem spóźnionej prawdy.
Wstałam.
— „A ja już nie kocham ciebie.”
Uśmiechnęłam się lekko.
— „Ale dziękuję ci. Bo twoje odejście nauczyło mnie kochać siebie.”
I odeszłam.
Tym razem to ja.
Z podniesioną głową.
I bez żalu.