Z życia wzięte. "Opłakiwałam męża, którego kochałam trzydzieści lat": Okazało się, iż całe życie mnie oszukiwał
Trzydzieści lat wspólnego domu, wspólnych świąt, podróży, cichych poranków przy kawie – wszystko nagle zniknęło. Płakałam dniami i nocami. Ludzie mówili: „Czas leczy rany.” Ja czułam, iż żadna rana się nie zabliźni.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, iż prawdziwy cios dopiero przede mną.
Kilka tygodni po pogrzebie zaczęły przychodzić listy, rachunki, telefony. Kobieta dzwoniła do mnie z płaczem, iż „on” obiecał jej pieniądze na dziecko. Inna – iż miał z nią firmę, którą prowadził na boku. Potem znalazłam w jego biurku zdjęcia. Nie jedno, nie dwa. Dziesiątki. Kobiety, podróże, prezenty.
Świat, w którym żyłam, okazał się kłamstwem. On nie tylko mnie zdradził. On mnie oszukiwał przez całe życie.
Siedziałam na podłodze z tymi zdjęciami w rękach, a łzy paliły mnie jak kwas. Wszystkie nasze rocznice, wszystkie czułe słowa, jego „kocham cię” – wszystko brzmiało teraz jak drwina. Czułam się tak, jakby umarł dwa razy. Raz – fizycznie. Drugi raz – w moim sercu, gdy prawda wypłynęła na wierzch.
Przyjaciele mówili, iż powinnam być wdzięczna, iż wyszło to na jaw po jego śmierci, bo teraz już nie cierpię rywalizacji. Ale ja czułam się oszukana podwójnie – nie mogłam mu już spojrzeć w oczy, nie mogłam krzyczeć, pytać, dlaczego. Nie mogłam go nienawidzić ani kochać.
Dziś, miesiące później, patrzę w lustro i widzę inną kobietę. przez cały czas bolącą, ale silniejszą. Zrozumiałam, iż kochałam obraz, nie człowieka. Zrozumiałam, iż życie, które budowałam, było fikcją.
Ale nauczyłam się też jednego – choćby z kłamstwa i zdrady można powstać. Tylko już nigdy nie będzie się tą samą osobą.
Myślałam, iż umrę z rozpaczy, gdy go stracę. Okazało się, iż dopiero po jego śmierci naprawdę poznałam, kim był. Zamiast żałoby mam teraz pustkę, gniew i próbę odbudowania siebie na nowo.









