Z życia wzięte. "Myślałam, iż sąsiadka to święta kobieta": W kościele zobaczyłam coś, czego wolałabym nie widzieć

zycie.news 2 godzin temu

Zadbana, uśmiechnięta, z różańcem w torebce i dobrym słowem dla wszystkich. Odkąd przeszła na emeryturę, całe dnie spędzała w kościele. Pomagała przy kwiatach, zbierała ofiary, czasem czytała podczas mszy. Każdy w naszej kamienicy mówił o niej: „złota kobieta”.

Ja też tak myślałam. Do czasu.

Z panią Heleną dzieliła mnie ściana. Słyszałam, jak każdego ranka włącza radio z transmisją mszy i odmawia modlitwy. Czasem choćby śpiewała pieśni, tak czysto, iż aż wzruszało. Kiedy ktoś w bloku potrzebował pomocy — była pierwsza. Zbierała pieniądze na leczenie dziecka sąsiadki, organizowała paczki dla biednych. Wszyscy ją podziwiali.

Ale ja zaczęłam zauważać coś niepokojącego. Były dni, kiedy pani Helena znikała. Nie było jej w kościele, nie odbierała telefonu, a wieczorem wracała ubrana w coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam — drogie ubrania, mocny makijaż, perfumy, których zapach unosił się jeszcze długo na klatce schodowej. Pomyślałam, iż może ma kogoś. Ale przecież zawsze mówiła, iż po śmierci męża „ślubowała samotność Bogu”.

Zaczęłam się zastanawiać, kim naprawdę jest kobieta, którą przez tyle lat uważałam za wzór.

Pewnej niedzieli, po mszy, zostałam dłużej w kościele. Zostało tylko kilka starszych pań, które układały kwiaty przy ołtarzu. Wśród nich — pani Helena. Widziałam, jak roześmiana rozmawia z organistą, a potem razem schodzą do zakrystii. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż po chwili słyszałam śmiech. Śmiech — nie modlitwę. A potem… ciche szepty i odgłosy, których w kościele słyszeć nie powinnam.

Zamarłam. Nie chciałam wierzyć w to, co podpowiadała mi wyobraźnia. Ale gdy wychodzili — jego koszula była rozpięta, a ona poprawiała włosy, jakby wracała z randki, a nie od ołtarza.

Wróciłam do domu z sercem bijącym jak szalone. Cały wieczór powtarzałam sobie, iż pewnie źle widziałam. Że to przypadek. Ale kilka dni później historia się powtórzyła. Z tą różnicą, iż tym razem widziałam, jak w zakrystii gasną światła, a drzwi zamykają się od środka.

Nie mogłam spać. Miałam wrażenie, iż cała jej świętość to tylko teatr. A jednak… nie chciałam jej osądzać. Bo kim byłam, by rzucać kamieniem?

Ale potem wydarzyło się coś jeszcze. Pewnego dnia zginęły pieniądze z parafialnej zbiórki. Ludzie zaczęli plotkować, iż to któryś z młodych wolontariuszy. A ja widziałam, jak pani Helena, tuż po mszy, chowała coś do torebki i nerwowo rozglądała się po kościele. Tego samego wieczoru znów miała nowe ubranie.

Nie zgłosiłam tego nikomu. Nie z litości — z żalu. Bo zrozumiałam, iż czasem ludzie, którzy najbardziej błyszczą na zewnątrz, gasną w środku. Że jej pobożność była jak maska, za którą ukrywała samotność, gorycz i może wstyd, którego nie udźwignęła.

Od tamtej pory mijamy się w milczeniu. Ona wciąż chodzi do kościoła, wciąż rozdaje uśmiechy i modlitewniki. A ja, kiedy patrzę na nią, nie czuję już podziwu.

Tylko smutek.

Bo zrozumiałam, iż największe grzechy popełnia się nie w ciemności — tylko w blasku świec ołtarza.

Idź do oryginalnego materiału