Mój mąż, mój partner, mój „ostatni bastion”, jak mówiłam na pogrzebie. Trzymałam jego zdjęcie w rękach i nie mogłam uwierzyć, iż już nigdy nie usłyszę jego kroków na schodach, nie poczuję zapachu jego płaszcza ani nie usłyszę jego chrapania, które kiedyś mnie drażniło, a teraz bym za nie zapłaciła własnym sercem.
Wszyscy mi współczuli. Wszyscy mówili:
– Trzymaj się, Jadziu, taki to był dobry człowiek…
A ja kiwałam głową, wierząc każdemu słowu. Bo dla mnie on był dobry. Może nie idealny, może nie romantyczny, ale był mój.
Wierzyłam, iż byliśmy jednością.
Po pogrzebie zaczęłam porządkować dokumenty. Chciałam poczuć, iż jeszcze w czymś jestem potrzebna. W jego telefonie – takim starym, którego nigdy nie ruszałam – pojawiła się wiadomość.
„Żałuję, iż nie zdążyliśmy się pożegnać. Kocham cię.”
Zamarłam. Nie była to wiadomość od córki, siostry, nikogo z rodziny. Obcy numer, kobiece imię w kontaktach.
Myślałam, iż to pomyłka. Nie dopuszczałam innej możliwości. Ale to dopiero początek.
Na stypie pojawiły się twarze, których nie znałam. Uśmiechy wymuszone, spojrzenia ukradkowe. Jedna kobieta — młoda, zbyt elegancka jak na takie miejsce — podeszła do mnie i powiedziała:
– Pani mąż był naprawdę wyjątkowy…
Widziałam w jej oczach coś, czego nie rozumiałam. Współczucie? Poczucie winy? Albo może… świadomość, iż wie więcej niż ja.
Kiedy wyszła, dwie sąsiadki spojrzały po sobie znacząco.
– Mogłaby chociaż nie przychodzić – syknęła jedna.
– Wstydu nie ma… – mruknęła druga.
Podbiegłam do nich, jakby ktoś rzucił mi koło ratunkowe.
– O kim mówicie? – zapytałam.
Zbladły.
– Oj, nie, Jadziu… lepiej nie pytaj.
A właśnie wtedy wiedziałam, iż muszę zapytać.
Zaczęłam pytać dalej. Jedna koleżanka powiedziała niechętnie, iż „widziała go kilka razy w towarzystwie jakiejś blondynki”. Ktoś inny dodał, iż „jego delegacje były dziwnie częste”. Jeszcze ktoś – iż „palił się do pomocy koleżankom z pracy zbyt mocno”.
I wtedy usłyszałam coś, co mnie dobiło:
– Jadzia… wszyscy wiedzieli.
Świat mi się zatrzymał. Wszyscy. Znajomi. Sąsiedzi. Koledzy z pracy.
Tylko nie ja. Ta ostatnia, naiwna, wierząca, ślepa.
Nie miałam choćby do kogo mieć pretensji. On już nie żył, a ja zostałam z bólem, którego nie dało się wykrzyczeć. Zdradził mnie tyle razy, iż choćby nie potrafię policzyć. Podobno jedna z jego „koleżanek” mieszka zaledwie trzy ulice dalej. Może mijałam ją nie raz, niosąc siatki z zakupami, gdy on mówił, iż „jedzie do hurtowni”.
Najbardziej bolało to, iż wszyscy milczeli, jakby jego zdrady były tajemnicą objawioną, której nie wolno zdradzić jego „biednej żonie”.
Minęły trzy lata. Mogłabym powiedzieć, iż mu wybaczyłam. Ale nie wybaczyłam. Nie jego — bo jego już nie ma. Nie kobietom — bo nie o nie tu chodzi. Nie przyjaciołom — bo nie zasługiwali na to słowo.
Najbardziej nie mogę wybaczyć sobie, iż żyłam obok obcego człowieka i nie widziałam nic.
Że kochałam mężczyznę, którego tak naprawdę nie znałam.
Dziś wiem, iż czasem śmierć nie kończy bólu. Ona go dopiero otwiera.










