Gdy na świat przyszły moje wnuki, serce mi się rozpływało.
Byłam gotowa oddać im wszystko. Czas, energię, cierpliwość.
Ale nie byłam gotowa na to, iż synowa zrobi ze mnie kogoś pomiędzy służącą a nianią bez głosu.
— „Mamo, Agnieszka ma wrócić do pracy. Możesz pomóc z dziećmi?” — zapytał syn.
Oczywiście, iż mogłam.
Zrezygnowałam z wyjazdu do sanatorium, z lekcji jogi, z wieczornych spotkań z koleżankami.
Bo przecież rodzina jest najważniejsza.
Przychodziłam codziennie.
Zajmowałam się wnukami od rana do wieczora. Gotowałam, kąpałam, usypiałam.
Ale wystarczyło, iż powiedziałam:
— „Może już czas odstawić bajki i pobawić się czymś kreatywnym?”
A synowa natychmiast zareagowała chłodno:
— „Proszę nie wtrącać się w wychowanie. Wiemy, co robimy.”
Z każdym dniem było coraz gorzej.
Kiedy mówiłam, iż dzieci jedzą za dużo słodyczy – słyszałam, iż jestem staroświecka.
Kiedy próbowałam nauczyć wnuczkę wiązać buty – dowiadywałam się, iż „teraz dzieci uczą się inaczej”.
Kiedy przytuliłam wnuka po tym, jak się rozpłakał, Agnieszka rzuciła tylko:
— „Nie ucz go słabości.”
Ale mimo wszystko wciąż miałam być dostępna. Codziennie. Bez wyjątku.
Pewnego dnia, kiedy byłam zmęczona po badaniach i powiedziałam, iż przyjdę później, usłyszałam:
— „Ale jak to? My mamy zaplanowany dzień. Nie możesz nas zawieść.”
Zawieść?
Ja?
Kobieta, która od roku odkłada wszystko, by być na każde ich zawołanie?
Pękłam.
Wzięłam płaszcz, spojrzałam na synową i powiedziałam cicho, ale pewnie:
— „Jestem babcią, nie służącą. A jeżeli nie szanujecie mojej obecności, to mnie nie będzie.”
Wnuki mnie tuliły.
Syn nie powiedział nic.
A ona… tylko wzruszyła ramionami.
Od tamtego dnia nie zadzwonili.
Nie pytali, jak się czuję.
Może myślą, iż wrócę z podkulonym ogonem.
Ale nie wrócę.
Bo jeżeli ktoś nie widzi wartości w moim sercu, to niech sam się nauczy, co to znaczy dawać bez oczekiwań.
Bo ja dałam wszystko.
Ale nie oddam już siebie.