Z życia wzięte. "Kiedy odszedł, myślałam, iż najgorsze za mną": Wtedy wyszło na jaw, iż przez 40 lat kochał ją, a nie mnie

zycie.news 2 godzin temu

Pierwsze dni po śmierci męża są jak mgła. Pamiętam urywki: czarne ubrania, zimne dłonie, ktoś ściska mnie za ramię i mówi, iż byłam dzielna. A ja czułam tylko jedno: pustkę. Czterdzieści lat razem i nagle koniec. Myślałam, iż najgorsze mam już za sobą.

Myliłam się.

Tydzień po pogrzebie przyszło pismo z kancelarii. Zwykła koperta, a w środku kartka, która ważyła więcej niż trumna.

„Proszę o kontakt w sprawie pozostawionych dokumentów i osobistych rzeczy”.

Zadzwoniłam, bo chciałam zamknąć wszystko szybko. Nie znosiłam już współczujących spojrzeń. Pojechałam sama. Wzięłam ze sobą torbę na papiery, jakbym miała odebrać rachunki.

W kancelarii pachniało kawą i papierem. Młoda kobieta w recepcji poprosiła, żebym usiadła. Potem wyszedł prawnik.

Prawnik powiedział: „Pani mąż zostawił depozyt. Prosił, by przekazać go pani po jego śmierci”.

To zdanie zabrzmiało jak coś ważnego, ale ja jeszcze nie rozumiałam dlaczego.

Prawnik podał mi niewielkie pudełko i kopertę. Na kopercie było moje imię napisane jego charakterem pisma. Tym samym, którym przez lata wypisywał karteczki „kupić chleb” i „zadzwonić do elektryka”.

Zaczęły mi się trząść palce.

Prawnik dodał: „W pudełku są listy. I jeszcze jedna rzecz, o której powinna pani wiedzieć. Pojawiła się osoba, która prosi o spotkanie. Twierdzi, iż miała z pani mężem długoletnią relację”.

Długoletnią relację.

W pierwszej chwili pomyślałam: jakaś wariatka. Naciągaczka. Ktoś, kto wyczuł okazję.

Powiedziałam szorstko:

Ja powiedziałam: „Mój mąż nie żyje. Proszę nie robić sensacji”.

Prawnik spojrzał na mnie spokojnie, ale w jego oczach nie było współczucia. Była pewność.

Prawnik powiedział: „Rozumiem. Proszę tylko przeczytać list”.

Wyszłam z kancelarii jak automat. W samochodzie siedziałam długo z tą kopertą na kolanach. Nie umiałam jej otworzyć. Bałam się, iż kiedy to zrobię, coś się we mnie złamie.

A potem złamało się i tak.

W domu usiadłam przy kuchennym stole. Tym samym, przy którym przez czterdzieści lat jadaliśmy śniadania. Gdzie on stawiał kubek, gdzie ja stawiałam talerz. Wszystko było na miejscu, tylko jego już nie było.

Otworzyłam kopertę.

„Kochana, jeżeli to czytasz, to znaczy, iż mnie już nie ma. Nie umiałem powiedzieć ci prawdy za życia. Byłem tchórzem. Nosiłem w sobie sekret przez czterdzieści lat”.

Czterdzieści lat.

Czytałam dalej, a litery rozmazywały mi się przed oczami.

„Miałem drugą kobietę. Nazywa się Elżbieta. Była w moim życiu dłużej, niż ktokolwiek przypuszczał. I tak, kochałem ją. Może choćby bardziej, niż potrafiłem kochać kogokolwiek”.

Poczułam, iż nie oddycham. Jakby ktoś ścisnął mi gardło.

Bardziej.

Bardziej niż mnie.

Czterdzieści lat małżeństwa, wspólnych rachunków, chorób, wakacji, rodzinnych obiadów, a pod tym wszystkim coś, czego ja nie widziałam.

Miałam ochotę rzucić list w ścianę. Spalić go. Udawać, iż to nieprawda. Ale czytałam dalej, bo człowiek w takich chwilach jest jak zahipnotyzowany.

„Nie chcę, żebyś myślała, iż nic nie znaczyłaś. Byłaś moim domem. Moim spokojem. Moim porządkiem. Ale Ela była moim sercem”.

Dom. Porządek. Spokój.

Czyli byłam funkcją. Miejscem do wracania. Zabezpieczeniem.

A ona była miłością.

Zrobiło mi się niedobrze. Oparłam czoło o stół i poczułam, iż w tym domu nagle jest obco. Jakby wszystkie ściany usłyszały, iż byłam tylko tłem.

W pudełku były listy. Prawdziwe listy, nie kilka karteczek. Dziesiątki kopert związanych wstążką. Z datami sprzed lat. Sprzed dekad.

Nie musiałam ich czytać, żeby zrozumieć. Sam fakt ich istnienia był policzkiem.

Czterdzieści lat.

Czterdzieści Wigilii, podczas których całowaliśmy się przy opłatku. Czterdzieści rocznic, kiedy mówił „dziękuję ci za wszystko”. Czterdzieści razy, gdy wmawiałam sobie, iż mamy normalne życie.

A on w tym czasie pisał komuś innemu słowa, których ja nie dostałam nigdy.

Następnego dnia zadzwonił telefon.

Nieznany numer.

Odebrałam, bo byłam już jak struna.

Kobieta po drugiej stronie powiedziała cicho:

Kobieta powiedziała: „Pani jest jego żoną?”.

Słowo „żoną” zabrzmiało nagle absurdalnie.

Ja odpowiedziałam: „Byłam”.

Kobieta westchnęła.

Kobieta powiedziała: „Ja nazywam się Elżbieta. Proszę… ja nie chcę pani krzywdzić. Ale ja muszę panią zobaczyć”.

W słuchawce było słychać, iż płacze, ale te łzy nie budziły we mnie współczucia. Budziły złość, bo nagle pomyślałam: ona też płacze po nim. Ma do tego prawo. Jakbyśmy były równymi żałobnicami.

Ja powiedziałam: „Czterdzieści lat”.

Elżbieta milczała.

Ja dodałam: „Czterdzieści lat wiedziała pani, iż ma żonę”.

Elżbieta odpowiedziała, bardzo cicho:

Elżbieta powiedziała: „Wiedziałam”.

To jedno słowo rozdarło mi resztki spokoju.

Spotkałyśmy się w kawiarni. Wybrałam miejsce publiczne, bo bałam się, iż jeżeli będziemy same, to albo ją uderzę, albo sama się rozpadnę.

Elżbieta była starsza, niż się spodziewałam. Nie była żadną młodą kochanką. Nie była przelotnym romansem. Była kobietą, która przeżyła całe życie obok mojego męża.

Kiedy usiadła naprzeciwko, patrzyła na mnie tak, jakby znała mnie od zawsze.

Elżbieta powiedziała: „On o pani dużo mówił”.

Wybuchnęłam śmiechem. Krótkim, nieprzyjemnym.

Ja powiedziałam: „Naprawdę? To proszę mi powiedzieć, co mówił. Że jestem jego domem?”.

Elżbieta spuściła wzrok.

Elżbieta powiedziała: „Mówił, iż pani jest dobra. Że nie potrafił pani skrzywdzić”.

Nie potrafił.

A jednak to zrobił. Każdego dnia, przez czterdzieści lat, tylko iż ja nie wiedziałam.

Ja zapytałam: „Dlaczego pani teraz dzwoni? Po co?”.

Elżbieta wzięła drżący oddech.

Elżbieta powiedziała: „Bo on zostawił mi list. I… przepraszał mnie, iż nie odszedł. Mówił, iż bał się stracić spokój. Bał się, iż pani sobie nie poradzi”.

To zdanie było jak plama. Jak brud, którego nie da się zmyć.

Bał się, iż ja sobie nie poradzę.

Czyli zostałam nie z miłości. Z litości.

Poczułam, jak w oczach zbierają mi się łzy, ale to były łzy wściekłości.

Ja powiedziałam: „Wie pani, co jest najokrutniejsze? Że ja do końca myślałam, iż my jesteśmy… prawdziwi”.

Elżbieta spojrzała na mnie i jej głos zadrżał.

Elżbieta powiedziała: „My też nie byliśmy prawdziwi. Byliśmy ukryci. Ja żyłam w cieniu. W święta płakałam. W urodziny siedziałam sama. I wmawiałam sobie, iż miłość mi wystarczy”.

Patrzyłam na nią i nagle zobaczyłam, iż on zniszczył nie tylko mnie. On zniszczył dwie kobiety naraz. Jednej dał dom bez serca, drugiej serce bez domu.

A sam miał wszystko.

Czterdzieści lat.

I żadna z nas nie była naprawdę pierwsza.

Wróciłam do mieszkania i zaczęłam wyciągać rzeczy z szaf. Nie dlatego, iż chciałam sprzątać. Chciałam znaleźć dowody. Jak wariatka, jak detektyw we własnym życiu.

Znalazłam stare bilety, rachunki, pocztówki. I w końcu, w kieszeni płaszcza, którego nie nosił od lat, mały notes.

W środku były daty i krótkie zdania.

„Ela. 17:00”.

„Ela. Kwiaty”.

„Ela. Lekarz”.

Przez czterdzieści lat istniała druga codzienność. Drugi kalendarz. Drugie życie.

Usiadłam na podłodze i poczułam, iż nie wiem, kim jestem. Bo jeżeli czterdzieści lat małżeństwa było częściowo kłamstwem, to ile we mnie jest prawdy?

Najgorsza myśl przyszła później, kiedy spojrzałam na nasze zdjęcia. Uśmiechy. Wakacje. Święta.

I nagle zaczęłam się zastanawiać, w których momentach myślał o niej.

Czy kiedy rodziłam? Czy kiedy chorowałam? Czy kiedy trzymałam go za rękę w szpitalu?

I wtedy zrozumiałam, iż to pytanie mnie zabije, jeżeli będę je mielić w głowie.

Bo odpowiedź i tak nie przywróci mi lat.

Kilka dni później przyszły dzieci. Usiadły w salonie i zaczęły mówić o spadku. O mieszkaniu. O formalnościach.

Słuchałam ich i czułam, iż nie mam już siły udawać.

Powiedziałam:

Ja powiedziałam: „Wasz ojciec miał drugą kobietę. Przez czterdzieści lat”.

Cisza. Tak gęsta, iż prawie bolała.

Syn powiedział: „To niemożliwe”.

Córka spojrzała na mnie, jakbym oszalała.

Córka zapytała: „Mamo, co ty mówisz?”.

Położyłam na stole list.

Córka zaczęła czytać i nagle jej twarz pobladła. Syn zacisnął pięści.

Syn powiedział: „Drań”.

A ja wtedy zrozumiałam coś jeszcze. Oni też stracili. Nie tylko ojca. Stracili obraz ojca.

Tylko iż dla nich to był szok.

Dla mnie to było unicestwienie.

Bo ja byłam z nim co dzień.

I nagle okazało się, iż codzienność była sceną, a ja grałam w sztuce, o której nie wiedziałam.

Nie wiem, co jest gorsze.

To, iż miał inną kobietę.

Czy to, iż przez czterdzieści lat patrzył mi w oczy i potrafił być ciepły wtedy, gdy mu było wygodnie.

Że potrafił powiedzieć „kocham”, a ja nie wiem, czy to było do mnie, czy do obrazu małżeństwa, który mu pasował.

Ostatniej nocy, kiedy nie mogłam spać, wstałam i spojrzałam w lustro.

Zobaczyłam kobietę zmęczoną, ale żywą. I nagle poczułam coś, czego się nie spodziewałam.

Nie tylko ból.

Wściekłą, jasną wolę, żeby nie umrzeć razem z tym kłamstwem.

Wzięłam wszystkie listy i pudełko. Usiadłam, wybrałam kilka, te najbardziej osobiste, i włożyłam do koperty. Następnego dnia zaniosłam je Elżbiecie.

Powiedziałam jej tylko jedno:

Ja powiedziałam: „To należy do pani. Ja nie chcę już nosić jego tajemnicy”.

Elżbieta płakała.

Elżbieta powiedziała: „Przepraszam”.

Odpowiedziałam:

Ja powiedziałam: „Niech pani przeprosi siebie. I mnie. Bo my obie żyłyśmy w jego wygodzie”.

Wyszłam i pierwszy raz od pogrzebu poczułam, iż oddycham.

Boli. Oczywiście, iż boli. Czterdzieści lat nie znika. Ale ja nie chcę już być „domem bez serca”. Nie chcę być kobietą, której mówi się po śmierci: „byłaś dobra”.

Ja chcę być kobietą, która po tym wszystkim wstaje.

Bo mój mąż przez czterdzieści lat kochał kogoś innego bardziej niż mnie.

Ale ja nie muszę kochać jego kłamstwa do końca życia.

Idź do oryginalnego materiału