Z lornetką i aparatem: Park Sołacki

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. Dawid Tatarkiewicz


Zaczął się luty. Słyszałem w mieście wiosenne głosy synogarlicy i podśpiewywanie sikor. Dziś od rana świeci słońce, ale jest chłodnawo. Trzeba jednak powiedzieć, iż do mrozu tej temperaturze daleko, a przecież mamy kalendarzową zimę. Słyszę sikory i wrony i kowalika. Jest czternasta, do zmierzchu zostały więc dwie, może dwie i pół godziny.

„Na Nowy Rok dzień dłuższy o żabi skok”.

Czyli teraz już ze trzy skoki…

Podążam do Parku od strony placu zabaw. Mijam dzięcioła dużego oraz chodzące po chodnikach i po trawnikach gołębie miejskie. Raz po raz któryś z nich zrywa się i przelatuje mi przed nosem w sobie tylko znanym kierunku.

Na stawie niezawodnie siedzą kaczki krzyżówki. Samce już od września lśnią nową szatą godową. Zarówno one, jak i samice, żerują wytrwale, zanurzając w wodzie przednią część ciała. Na razie nie przeszkadza im w tym pokrywa lodowa – po prostu jej nie ma.

Inteligentne stworzenia

Gdzieś w koronach drzew przeleciał czyż, informując mnie o swojej obecności nosowym, matowym głosem. Natomiast na ziemi wrona poczęła rozgarniać liście w nadziei na znalezienie jakiegoś smakowitego kąska. Ja łypię na nią, ale i ona nie spuszcza mnie z oka – ptaki to naprawdę bardzo inteligentne stworzenia.

Przekonuję się o tym co i rusz, jednak jednej z ostatnich zim zupełnie zaskoczyła mnie sikora bogatka, która ogłosiła, iż pokarm w karmniku na moim balkonie skończył się – stukając dziobem w szybę balkonową, niczym dzięcioł w drzewo. Zdawała się mówić:

– Jest tam kto?! Pokarm się skończył, bardzo proszę o jego uzupełnienie!

Co do stworzeń inteligentnych, to podobno człowiek również się do nich zalicza. Mam jednak w tej materii pewne wątpliwości.

fot. Dawid Tatarkiewicz

No właśnie: kiedy rzecz zaczyna tyczyć kwestii materialnych, człowiek zaczyna niekiedy zatracać racjonalne myślenie i – w imię doraźnego zysku – naraża środowisko naturalne (tym samym: siebie samego) na szwank. Nie rozumiejąc, iż zysk doraźny, a choćby długoterminowy, w środowisku zdewastowanym, zatrutym w imię postępu i zysku właśnie, przestaje tracić rację bytu. Dlaczego? Odpowiem pytaniem: jaki jest zysk z zysków, kiedy nie ma już gdzie oddychać czystym powietrzem? Kiedy pojawiają się choroby cywilizacyjne? Kiedy tracimy środowisko swojego życia i odpoczynku?

Na Sołaczu również, kilka lat temu, zaistniała sytuacja przedziwna. Obserwowałem ją ze smutkiem i zadziwieniem. Kłęby piany wielkości człowieka, która dobywała się ze stawów, przenoszone, turlane przez wiatr. I towarzyszące temu zjawisku, jak sądzę – urągające zdrowemu rozsądkowi – próby wytłumaczenia tego stanu rzeczy poprzez powołanie się na naturalne procesy przyrodnicze. Do dziś brak mi słów…

Wróćmy więc do tu i teraz. W tym czasie, kiedy ja obserwowałem wronę (a ona mnie), wiele krzyżówek wyszło na brzeg, czyniąc popołudniowe zabiegi toaletowe. Z kolei te ptaki, które zostały na wodzie, świszczały, pogwizdywały raz po raz. Wrona podeszła do brzegu i napiła się wody, po czym – korzystając z ptasiego przywileju – przefrunęła na przeciwległy brzeg.

A ja ruszyłem dalej. Ciekawe, czy na drugim stawie spotkam kormorany lub czaplę? Zmierzając tam, zerknąłem jeszcze na polanę, gdzie „latający pies” gonił właśnie za soczyście, z rozmachem rzuconym frisbee.

Drugi staw

Na dobry początek zauważyłem, na brzegu bliżej siebie, cztery kokoszki, a na dalszym – pięć następnych. Przy progu wodnym, na płyciźnie, wrona zażywała właśnie kąpieli. W tej okolicy, w czas mrozów, lubiły przesiadywać kormorany, ale dziś nie było tu żadnego przedstawiciela tego gatunku. Wywołując liczne bryzgi wody, bajecznie, bo pod słońce, goniły się dwa samce krzyżówki.

fot. Dawid Tatarkiewicz

Dalej szedłem już wzdłuż północnego brzegu stawu. Towarzyszyły mi radośnie odzywające się modraszki. Niespodziewanie, dziób otworzył dzwoniec. Za chwilę przeleciał na wysokości koron drzew w kierunku południowym. Śledząc jego lot natknąłem się na dwie majestatycznie ślizgające się w powietrzu – lecące w przeciwnym kierunku – sylwetki. Były to czaple siwe. Jedna z nich usiadła w oddali nad trzecim stawem, druga zawróciła, a dalsze jej losy nie są mi znane.

Wszedłem na malowniczy, najdłuższy mostek w Parku, na którym powstało już tyle ślubnych sesji zdjęciowych… Na trzecim stawie siedziały z daleka rzucające się w oczy dwa bialutkie łabędzie nieme. O! Minąłem właśnie mężczyznę i kobietę z lornetkami – powiedzieliśmy sobie „Dzień dobry”, niczym mijający się biegacze czy żeglarze, którzy zwykle witają się wzajemnie. To miłe.

Znowu usłyszałem czyże, a na koronach drzew nad drugim stawem zaczęły siadać wrony. Za chwilę przeleciało w ich kierunku stado co najmniej kilkunastu grzywaczy, które, co ciekawe, spłoszyły niedawno przybyłe przedstawicielki rodziny krukowatych. Słońce chyliło się ku zachodowi, a ja poczułem przejmujący chłód.

Na dziś wystarczy obserwacji. Niemal wszyscy naokół, jak słyszę, mają przeziębione pęcherze, a ja nie chciałbym dołączyć do tego grona…

Idź do oryginalnego materiału