Z kim mieszka twój znajomy?

newskey24.com 1 dzień temu

Stanisław Andrzejewski, dla znajomych po prostu Staś, niedawno awansował na kierownika działu w dużej firmie w Poznaniu. Awans był zasłużony – pracowity, cichy, punktualny. Nie pchał się na pierwszy plan, ale szedł pewnie. Gratulacje w pracy były skromne: Staś uśmiechał się lekko, dziękował i zapewniał, iż zrobi wszystko, by zespół nie żałował jego nominacji.

Najbardziej cieszyła się jego mama, Ludmiła Pawłowska. To ona kiedyś woziła syna po lekarzach, wynajmowała korepetytorów, kupowała mu zimowe ubrania i odkładała z emerytury na jego studia. To ona też nalegała, by poczęstował kolegów domowymi smakołykami – pierogami, sałatkami, zakąskami. I choć Staś początkowo się wymawiał, w końcu się zgodził: nie chciał zawieść mamy.

W dzień przyjęcia pojechał po jedzenie do domu matki. Ta akurat miała wizytę u kardiologa, więc zostawiła wszystko w lodówce – już zapakowane. W krótkiej przerwie obiadowej Staś postanowił nie dźwigać sam i poprosił nową współpracowniczkę, Elżbietę, by pojechała z nim pomóc. Ta chętnie się zgodziła.

Elżbieta, jasnowłosa i piwnooka, była typem kobiety, na którą każdy patrzył. W biurze szeptano: podobno ma oko na Stasia, często się przymila, uśmiecha, prosi o podwózkę…

Weszli do mieszkania matki, skromnego, ale czystego i przytulnego. Staś otworzył lodówkę i zaczął wyjmować liczne pojemniki. Elżbieta wygodnie usadowiła się na taborecie, rozglądając się po mieszkaniu:

— Jak tu u twojej mamy przytulnie… Zupełnie jak w domu. A to kto?!

Z pokoju wybiegł czarny piesek i zaczął warczeć na nieznajomą.

— To Mucha — wyjaśnił Staś, biorąc ją na ręce. — Nie bój się, jest łagodna.

— Mucha?! Co za imię… — skrzywiła się Elżbieta. — Niech się do mnie nie zbliża. Jeszcze mi rajstopy podrapie.

Staś zamilkł. Jej niezadowolenie jakoś go dotknęło. Ale to nie było wszystko — z korytarza pojawił się dobrze odżywiony czarny kot, który dostojnie otarł się o nogi gospodarza.

— A to Hrabia — powiedział Staś czule i wyjął z lodówki ugotowaną rybę. — Zaraz, kochany, masz swój obiad.

Elżbieta cofnęła się w stronę drzwi.

— U was to prawdziwe zoo. W takim małym mieszkaniu i kot, i pies? To przecież brak higieny… sierść, zapachy… Twoja mama nie ma alergii?

— A ty masz? — cicho zapytał Staś.

— Ja? Nie… nie wiem. Nigdy nie mieliśmy zwierząt. Nie lubię ich. Są brudne…

Staś w milczeniu kontynuował pakowanie jedzenia. Uśmiech zniknął. Elżbieta stała z boku, raz po raz odpychając psa, który chciał obwąchać jej buty.

— Wieczorem przyjdę i je wyprowadzę — w końcu powiedział Staś. — Mama będzie się denerwować, iż je przekarmiam, ale jak ich nie żałować?

— Jeszcze czas na nich tracić… No cóż, ktoś musi — mruknęła Elżbieta z półuśmiechem, kierując się do drzwi.

W drodze powrotnej paplała coś o nowym menu w stołówce, o spódnicy Weroniki Janowskiej, o tym, jak koleżanka z księgowości wychodzi za mąż po raz trzeci. Staś szedł w milczeniu, tylko czasem kiwał głową. W głowie huczało: „Pustka. Fałsz. Obca…”

W biurze już czekali: wręczyli termos, przytulili, poklepali po ramieniu. Po pracy nakryli stół, trochę wypili, dużo zjedli. Elżbieta znów się kręciła — to żart, to spojrzenie, to propozycja podwiezienia. Ale Staś spokojnie odpowiedział:

— Wybacz, śpieszę się. Mam ważne spotkanie.

W domu czekała na niego mama.

— No i jak poszło? — zapytała z uśmiechem, otwierając drzwi.

— Wszystko świetnie, mamo. Twoje pierogi zniknęły pierwsze. Mówili, iż jak z restauracji. O mnie już zapomnieli…

— A o tę, z którą dziś przyjechałeś — Elżbietę? Sąsiadka widziała, mówi, iż ślicznotka. To ta?

— Nie. Tylko koleżanka z pracy. I tak naprawdę, nikogo jeszcze nie ma. Wtedy skłamałem, żeby cię pocieszyć. Wybacz.

— Dobrze już. A jeżeli się pojawi — jaka ma być, ta twoja prawdziwa?

Staś zamyślił się.

— Skromna. Dobra. Mądra. I… żeby cię lubiła. I Hrabiego. I Muchę.

Mama uśmiechnęła się.

— Oj, Stasiu, najważniejsze, żeby cię kochała. Wtedy i nas wszystkich przygarnie. choćby tego łysiejącego kota z charakterem.

Skinął głową. Potem wziął smycz, zawołał oba „zwierzęta” i wyszedł na ulicę. Wszyscy troje przebiegli podwórkiem, jakby znów byli w tych czasach, kiedy wszystko było proste — mama w domu, w plecaku bułka, na rękach szczeniak, na ramieniu kot, a przed nimi — całe życie.

Mama patrzyła przez okno i zaciskała pięść.

— Trzydzieści lat, kierownik działu, a w sercu dziecko. Daj ci, Boże, prawdziwą miłość, synku… I żeby pokochała was wszystkich od razu. I Hrabiego. I Muchę. I matkę.

Idź do oryginalnego materiału