**Dziennik Staszka**
Stanisław Nowak, dla znajomych po prostu Staś, niedawno został szefem działu w dużej firmie w Krakowie. Awans był zasłużony – pracowity, cichy, punktualny. Nie pchał się na pierwszy plan, ale szedł do przodu pewnym krokiem. Gratulacje w pracy były skromne: Staś uśmiechał się lekko, dziękował i zapewniał, iż zrobi wszystko, by zespół nie żałował jego nominacji.
Najbardziej cieszyła się jego mama, Janina Kowalska. To ona kiedyś woziła syna po lekarzach, wynajmowała korepetytorów, kupowała mu zimowe ubrania i odkładała z emerytury na jego studia. To też ona nalegała, by poczęstował kolegów domowymi smakołykami – pierogami, sałatkami, zakąskami. I choć Staś początkowo się wymawiał, w końcu się zgodził. Nie chciał zawieść mamy.
W dzień przyjęcia pojechał po jedzenie do domu matki. Ta akurat miała wizytę u kardiologa, więc zostawiła wszystko w lodówce – już zapakowane. W krótkiej przerwie obiadowej Staś postanowił nie dźwigać sam i poprosił nową współpracownikę, Martę, by pojechała z nim pomóc. Chętnie się zgodziła.
Marta, jasnowłosa i piwnooka, była tym typem kobiet, na które wszyscy się oglądają. W biurze szeptano, iż ma oko na Stasia – często flirtuje, uśmiecha się, prosi o podwiezienie…
Weszli do mieszkania matki, skromnego, ale czystego i przytulnego. Staś otworzył lodówkę i zaczął wyjmować liczne pojemniki. Marta wygodnie usiadła na taborecie, rozglądając się po mieszkaniu:
— Jak tu u ciebie przytulnie… Zupełnie jak u mamy. A to kto?!
Z pokoju wybiegł czarny kundelek i zaczął warczeć na obcą.
— To Mela — wyjaśnił Staś, biorąc ją na ręce. — Nie bój się, jest przyjaźnie nastawiona.
— Mela?! Co za imię… — skrzywiła się Marta. — Niech się do mnie nie zbliża. Jeszcze podrze rajstopy.
Staś zamilkł. Jej grymas jakoś go uraził. Ale to nie było wszystko – z korytarza wyszedł dobrze odżywiony czarny kot, dostojnie ocierając się o nogi gospodarza.
— A to Bonifacy — powiedział czule Staś i wyjął z lodówki gotowaną rybę. — Zaraz, kochanie, masz swój obiad.
Marta odsunęła się w stronę drzwi.
— U was to istny zwierzyniec. W tak małym mieszkaniu i kot, i pies? To niehigieniczne… sierść, zapach… Twoja mama nie ma alergii?
— A ty masz? — cicho zapytał Staś.
— Ja? Nie… nie wiem. Nigdy nie trzymaliśmy zwierząt. Nie lubię. Są brudne…
Staś w milczeniu pakował torby. Uśmiech zniknął. Marta stała z boku, raz po raz odpychając psa, który chciał obwąchać jej buty.
— Wieczorem wrócę i je wyprowadzę — w końcu powiedział Staś. — Mama będzie się gniewać, iż je przekarmiłem, ale jak im odmówić?
— I jeszcze czas na nie marnować… No tak, ktoś przecież musi — mruknęła półuśmiechem Marta, kierując się do drzwi.
W drodze powrotnej paplała coś o nowym menu w stołówce, o spódnicy Beaty z HR i o tym, jak koleżanka z księgowości wyszła za mąż po raz trzeci. Staś szedł w milczeniu, tylko czasem kiwał głową. W głowie szumiało mu: „Pustka. Fałsz. Obca…”.
W biurze już czekali: wręczyli termos, przytulili, poklepali po ramieniu. Po pracy nakryli stół, trochę wypili, dużo jedli. Marta znów się kręciła – to żart, to spojrzenie, to propozycja podwiezienia. Ale Staś spokojnie odparł:
— Przepraszam, spieszę się. Mam ważne spotkanie.
W domu czekała na niego mama.
— No i jak poszło? — uśmiechnęła się, otwierając drzwi.
— Wszystko świetnie, mamo. Twoje pierogi zniknęły pierwsze. Mówili, iż jak z restauracji. Zapomnieli choćby o mnie…
— A ta, z którą dziś przyjechałeś – Marta? Sąsiadka widziała, mówi, śliczna. To ta?
— Nie. Tylko koleżanka z pracy. I tak naprawdę nikogo teraz nie ma. Skłamałem wtedy, żeby cię rozweselić. Wybacz.
— No dobrze. A jeżeli się pojawi – jaka ma być ta twoja „ta jedyna”?
Staś się zamyślił.
— Skromna. Dobra. Rozsądna. I… będzie ciebie kochać. I Bonifacego. I Melę.
Mama się uśmiechnęła.
— Oj, Stasiek, najważniejsze, żeby ciebie kochała. Wtedy i nas wszystkich zaakceptuje. choćby łysiejącego kota z charakterem.
Skinął głową. Potem wziął smycz, zawołał oba „stworzenia” i wyszedł na podwórko. Wszyscy troje przebiegli dziedziniec, jakby znów byli w czasach, gdy wszystko było proste – mama w domu, w plecaku drożdżówka, na rękach szczeniak, na ramieniu kot, a przed nimi – całe życie.
Mama patrzyła przez okno i zaciskała pięści.
— Trzydzieści lat, szef działu, a dusza dziecka. Daj ci, Boże, prawdziwą miłość, synku… I żeby pokochała was wszystkich od razu. I Bonifacego. I Melę. I matkę.