Yohimbina
Brzydkiemu, grubemu bachorowi, tylko raz udało mi się wyhaczyć pasującego na mnie tkaninowego fanta - biało - brązową koszulkę z odpinanym stójkowym kołnierzem - cudo techniki i dizajnerstwa - odzienie, którego nie powstydziłby się choćby Simon Le Bon, najwspanialszy ze wspaniałych, kosmiczny idol, spuszczany z nieba na linie, co sobotę, w kolejnych odsłonach trójkowej listy niedźwiedzkiej. Wdzianko to, rzecz jasna dnia następnego zaciągnąłem na sobie do szkoły, uprzednio podreperowawszy facjatę mamusiowym kremem i wypaliwszy rodzimą Niveą pozbawione jeszcze włosów pachy. Byłem wielki.
I tak, paczki przychodziły, co miesiąc, regularnie wywołujac triumfalne okrzyki i wzbudzając sąsiedzką zazdrość, wpadającą do babcinej kuchni w poszukiwaniu niby to odrobiny soli, a tak naprawdę - dokładnie lustrującą ranty stojących na stole kartonów (jak gdyby wzrokiem można było zachachmycić cośkolwiek z tego, co pozbawiony duszy zgniły Zachód przemycał do krainy robotniczo - chłopskiej szczęśliwości). Pewnie i przyszłyby następne, po nich kolejne i jeszcze inne, ale, zrządzeniem losu, w jeden zimowy wieczór cały ten misterny aprowizacyjny plan szlag trafił, na ulicy, tuż pod babcinym oknem pojawił się czołg, a odgłosy żołnierskich komend nie pozostawiały złudzenia co do tego, iż za chwilę, w poszukiwaniu resztek wymemłanych rodzynek, wejdą do domu sołdaty. Owszem, weszli w końcu, ale nie sołdaty, tylko panowie w ciemnych ubraniach, trzech ich było, wysokimi oszronionymi czołami świecili niczym święci pańscy, poszarpali dziadkowi marynarkę, ojcu kazali siedzieć w sypialni, mamusię zabrali i tyle ich widzieliśmy. Następnego dnia rano, tato wepchnął mnie do jaskrawozielonego rodzicielskiego Trabanta i wywiózł daleko, jak powiedział: tam, gdzie cię nikt nie znajdzie.
Nigdy nie przestałem myśleć o tym, czy owi świetlani apostołowie z takim samym zapałem postrzępiliby dziadkową marynarkę, gdyby wiedzieli, iż niespełna rok później, babcia, ze łzami w oczach sztrykować będzie jej, złożoną już w trumnie podszewkę, nie zapytałem nikogo, czy, gdyby zlitowali się tego wieczora nad płaczącym tatą, nie musiałby iść na operację żółciowego woreczka.
- Za dużo żółci się nazbierało przez ten czas - powiedziała babcia, gdy ojciec wsiadał do karetki, w nieznane.
Zoperował go doktor Stach, podobno jedynie w zamian za butelkę wódki, w tym czasie - ludzie mówili - chlał już na umór, nie trzeźwiał, stan swój określając mianem solidarnościowego strajku, który w rzeczywistości strajkiem nie był, wiedziałem, bo mama też strajkowała, a przecież nie piła wcale. Należała do związku, tato zaś - do partii - wszyscy mu się kłaniali, zdejmowali paltoty na ulicy, rzucali uśmiechy, a uśmiechami tymi niepośrednio obdarzali również, uczepioną jego boku mamę, adekwatnie to do niej się uśmiechali, ona była bohaterką, ale o tym nikt nie mówił, nie śmiał powiedzieć. Ja zaś - zafascynowany żurnalami podlotek, z pasją zagłębiający się w doskonałości modelowych uśmiechów, opuszkami palców miareczkujący przyjemną gładkość napisu Quelle, niezgrabnie zaglądający w dekolty roześmianych papierowych anielic - nie zwracałem uwagi na, gdzieniegdzie, wtrącone, brutalnie wepchnięte pomiędzy Unterwasche a Handtucher zszarzałe fiszki z napisami Katyń lub Wałęsa.