„Wzięłam trzy kotlety — mąż wpadł w złość i stwierdził, iż powinnam schudnąć”

newskey24.com 3 dni temu

Nałożyłam sobie na talerz trzy kotlety — mąż wybuchnął i oświadczył, iż powinnam schudnąć.

Minęło sześć lat od ślubu. Urodziłam troje dzieci. Najstarszy, Kacper, ma pięć lat, córka Zosia — trzy, a najmłodszy, Jasiek, ledwie pół roku. Nazywam się Kinga, mam trzydzieści sześć lat. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, i wydawało się, iż wszystko mam — ale ostatnio czuję, jakbym sama siebie gubiła.

Z Konradem poznaliśmy się, gdy miałam prawie trzydzieści lat. Wszystkie koleżanki dawno nosiły obrączki, wychowywały dzieci, rozmawiały o szkołach i kredytach, a ja wciąż nie mogłam spotkać odpowiedniego mężczyzny. Praca–dom–praca. Tak żyłam.

Aż pojawił się on — wysoki, pewny siebie, kiedyś sportowiec, teraz szef działu. Nigdy nie sądziłam, iż mogę mu się spodobać. Ale okazywał zainteresowanie, zapraszał na spotkania, pytał o moje pasje. A gdy przedstawił mnie swojej matce — zrozumiałam, iż to na poważnie.

Jego mama to najłagodniejsza kobieta pod słońcem. Od razu mnie polubiła, nazwała „słoneczkiem” i zachęciła Konrada, by się oświadczył. Wzięliśmy ślub, byłam szczęśliwa. Po dziewięciu miesiącach urodził się Kacper, a ja poszłam na macierzyński. Potem przyszła Zosia, a teraz Jasiek. Od tamtej pory nie wróciłam do pracy. Cały mój czas pochłaniają dzieci i dom.

Kacper chodzi na taniec i zajęcia plastyczne, Zosię uczę w domu. Myślę, iż jestem dobrą matką. Ale jest jedno „ale” — przytyłam. Znacznie. Teraz ważę około osiemdziesięciu kilogramów, choć wcześniej było to czterdzieści dziewięć. Kiedyś udawało mi się dwa razy w tygodniu chodzić na siłownię. Teraz mam trójkę dzieci i znaleźć chwilę dla siebie — to niemal niemożliwe.

Kilka razy próbowałam ćwiczyć w domu — zanim zaczęłam, jedno prosi o picie, drugie chce do toalety, a trzecie — żeby je wziąć na ręce. Są dni, gdy ledwo znajduję siły, by wstać z łóżka, co dopiero myśleć o treningach.

Konrad na początku żartował: nazywał mnie „pączusiem”, „moją misiunią”. Wydawało się, iż go to rozczula. Ale potem przestał. Zaczął tylko patrzeć i wzdychać. A później zaczęły się pretensje.

W zeszłym tygodniu usiedliśmy do obiadu. Nałożyłam sobie trzy małe kotlety — byłam głodna, od rana nic nie jadłam. Wtedy wyrwał mi dwie z talerza, rzucił z powrotem na patelnię i powiedział zimno:

— Musisz schudnąć. Widziałaś się w lustrze?

Oniemiałam. A on dodał:

— jeżeli zakocham się w innej, to będzie twoja wina. Przecież potrzebuję kobiety, przy której chce mi się być. A ty… no, sama się obejrzyj.

Te słowa uderzyły mnie jak pięścią. Spuściłam wzrok, przygryzłam wargę. W głowie kołatały mi się myśli: „Może ma rację… Pewnie zaniedbałam się. Jestem brzydka. Zmęczona. Już nie jestem interesująca…”

A ja przecież też marzę — o wizycie w salonie, manicure, masażu, choćby kawie w kawiarni. Ale nie mamy ani czasu, ani pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia dodatkowe, czynsz, raty, ubrania dla męża — przecież jest szefem, musi wyglądać odpowiednio. Pomagamy też jego mamie — emeryturę ma niewielką. A dla mnie — nie zostaje nic.

Czasem stoję w przymierzalni, przykładam ubrania i płaczę. Bo nic nie pasuje. Wszystko leży źle. Czuję się brzydka i niepotrzebna.

Mąż zarabia nieźle, ale pieniędzy ciągle brakuje. A ja nie mam własnych dochodów — nie pracuję. Jakbym tkwiła w pułapce: nie mam czasu, by wrócić do pracy, ani siły, by wyrwać się z tego kręgu.

Boję się, iż odejdzie. Widzę, jak zerka na inne kobiety. Szczupłe, zadbane, pełne energii. Staram się. Naprawdę. Ale nie mam szans być „idealną”. Całe dnie spędzam na gotowaniu, praniu, prasowaniu, usypianiu, wycieraniu nosków i pup.

Czasem myślę, iż gdyby nie teściowa, dawno by już spakował walizki. Ona zawsze mówi: „Konrad, masz wspaniałą żonę, dobrą matkę. Nie masz prawa niszczyć rodziny przez kilka kilogramów więcej”.

Wczepiłam się w jej słowa. Żyję nadzieją, iż ktoś mu przemówi do rozumu. Że przypomni sobie, za co mnie pokochał. Że to tylko przejściowe. Że jeszcze wrócę do siebie. Ale teraz… po prostu się boję.

Czasem marzę, by obudzić się w ciele tamtej Kingi — szczupłej, radosnej, pewnej siebie. A potem budzi mnie o trzeciej w nocy płacz Jaśka. I znów — pieluchy, butelki, kaszki…

Jestem zmęczona. Nie czuję się już kobietą. Jestem tylko funkcją. Matką. Gospodynią. Cieniem.

I coraz częściej myślę: „A co jeżeli naprawdę odejdzie?”.

**Życie uczy, iż warto pamiętać o sobie, choćby gdy świat chce, byśmy zapomnieli.**

Idź do oryginalnego materiału