Wyrzucona z domu, znalazła się w domu opieki

newsempire24.com 3 dni temu

Antonina Kowalska kochała w życiu dwie rzeczy: siebie – bezwarunkowo, i swojego syna Piotrusia – z fanatyczną, niemal religijną oddaniem. Piotruś nie był zwykłym synem. Był Słońcem, wokół którego krążył jej mały, starannie wypolerowany świat. Od kołyski dostawał wszystko, co najlepsze: zabawki, które sąsiedzkie dzieci widziały tylko w witrynach sklepowych, ubrania „jak u księcia” i różne delicje.

Piotrusia zapisywano na wszystkie możliwe zajęcia: od tańca towarzyskiego („Dla postawy, Piotrusiu!”) po karate („Żeby umiał się obronić!”). Piotruś, trzeba mu oddać sprawiedliwość, wykazywał się godną pozazdroszczenia regularnością: nigdzie nie wytrzymywał dłużej niż miesiąc. Uczyć się było nudno, ćwiczyć – nie do pomyślenia. O wiele przyjemniej było gonić gołębie na podwórku, malować wąsy na plakatach i straszyć kotkę Pusię, która pewnego dnia odwdzięczyła się pamiętnymi zadrapaniami na jego nowych dżinsach. Antonina Kowalska tylko wzdychała: „No cóż, taki już charakter!”

Piotruś wyrósł. Wyciągnął się w niezdarę z wiecznie ospałymi oczami i dłońmi, które nie znały, co to odciski. Wtedy przed Antoniną stanęło nowe święte zadanie: uchronić Słońce przed zagrożeniami. Przed dziewczynami. Zwłaszcza tymi „niegodnymi”. W jej osobistym rankingu „godności” liczyły się: mieszkanie (najlepiej własne, w centrum), samochód (zachodni, nie starszy niż trzy lata) i rodzice (koniecznie zamożni, z pozycją). Piotr, przyzwyczajony, iż mama wie najlepiej, posłusznie odganiał jedną po drugiej. „No co ty, Piotrek, przecież jej ojciec to zwykły inżynier!” albo „Wyobraź sobie, jeździ tramwajem! Zupełnie nie twój poziom.” Stałej dziewczyny nie miał. Wszystkie były „nie takie”.

Aż pewnego dnia w Domu Kultury, gdzie Piotr zawędrował w poszukiwaniu darmowego koncertu (a nuż częstują?), nie zderzył się czołem z Ewą. Ewa niosła stos książek, które rozsypały się po podłodze. Piotr, poruszony rzadkim impulsem, pomógł je zebrać. Spojrzał w jej wielkie, szare jak marcowe niebo oczy. I… coś kliknęło. Ewa pracowała w bibliotece. Mieszkała w skromnym mieszkanku na peryferiach, które odziedziczyła po babci. Samochodu nie miała. Rodzice – nauczyciele z małego miasta. Według kryteriów Antoniny – katastrofa. Ale Ewa była cicha, uśmiechnięta, pachniała książkami i wanilią. Piotr po raz pierwszy w życiu nie posłuchał mamy. Przyprowadził Ewę do domu.

Antonina powitała narzeczoną syna jak generał – szpiega. Obejrzała ją od stóp do głów. Podała zimną herbatę. Pytania brzmiały jak przesłuchanie:

„Mieszkanie masz? Aha, kawalerka… Na obrzeżach… Rodzice? Nauczyciele? Ciekawe… A samochód prowadzić umiesz? Nie? Szkoda.”

Ewa czerwieniła się, gniotła serwetkę, odpowiadała cicho i szczerze. Piotr jadł ciasto mamy i patrzył przez okno. W sercu Antoniny szalała burza oburzenia. „Ta szara mysz?! Dla mojego księcia?! Nigdy!”

Ale Piotr się uparł. Po raz pierwszy. Może jedyny w życiu. I Antonina, z bólem serca, dała „zielone światło”. Nie dlatego, iż się pogodziła. Czekała. Jak pająk.

Ślub był skromny. Ewa wprowadziła się do mieszkania Antoniny (bo gdzie indziej?). I zaczęło się. To, co u teściowej nazywało się „przyzwyczajaniem”, w rzeczywistości było metodycznym nękaniem.

„Ewuniu, zupa dziś… jakaś bez smaku. Nie to, co ja gotuję. Piotruś lubi moje bogate barszcze, a to – woda z wodą.”

„Ojej, kurz na komodzie! Piotruś jest alergikiem, wiesz? Trzeba wycierać codziennie!” (Ewa ścierała rano i wieczorem).

„Piotrusiu, zobacz, jak Ewa twoją koszulę wyprasowała! Fałda! Chyba nie pójdziesz tak do pracy? Zdejmij, ja poprawię.”

Ewa znosiła to cierpliwie. Kochała Piotra. Wierzyła, iż ją obroni. Ale Piotr przywykł, iż mama zawsze ma rację. Milczał. Czasem burknął: „No, Ewka, staraj się. Mama tylko chce dobrze.”

Antonina atakowała coraz finezyjniej:

„Wiesz, Piotrusiu, Ewa dziś w sklepie była… Taką tanią kiełbasę kupiła! Oszczędza na tobie?”

„Ojej, Ewuniu, w tej bluzce… wyglądasz jak w worku. Nie pasuje. Piotrusiu, powiedz jej, żeby tego nie nosiła.” (Bluzka była nowa, kupiona za własną pensję Ewy).

Ewa płakała w poduszkę. Piotr irytował się: „Przestań jęczeć! Mama chce dobrze! Przyzwyczaj się!”

Pewnego dnia, wróciwszy z pracy (Ewa dorabiała w szkole wieczorowej), zastała scenę: Antonina wylewała ugotowaną przez nią zupę.

„Ojej, Ewuniu! Przepraszam! Niechcący… Wydawało mi się, iż kwaśna. Ale nic straconego, Piotrusiu, usmażę ci jajecznicę! Nic lepszego od mojej jajecznicy nie ma!”

Ewa spojrzała na Piotra. Wzruszył ramionami: „No cóż, mama niechcący. Nie dramatyzuj.”

To była ostatnia kropla. Nie płacz, ale cichy jęk wyrwał się z piersi Ewy: „Piotrze, ja już nie mogę…”

„No i co?” – obojętnie zapytał, przyglądając się paznokciowi.

Miesiąc później wzięli rozwód. Ewa wyszła cicho, niosąc walizkę z ubraniami i złamane serce. Antonina triumfowała: „No widzisz, synku, pozbyliśmy się balastu! Teraz znajdziemy ci prawdziwą!”

I Piotr znalazł. A raczej znalazła go Zofia. Krzykliwa jak papuga, głośna, z bezczelnym błyskiem w oczach. Córka właściciela sieci warsztatów samochodowych. Z mieszkaniem, samochodem i rodzicami, przed którymi choćby Antonina instynktownie się skuliła. Zofia nie czekała na zaproszenie. Wdarła się w ich życie jak huragan, na obcasach i w oparach drogich perfum.

Pierwsza kolacja stała się polem bitwy.

Antonina (słodkim głosikiem): „Zosieńko, zupka twoja… ostra. Piotruś nie lubi ostrych.”

Zofia (głośno, z pełnymi ustami): „A ja lubię! Piotrek, spróbuj, palce lizać! Jak nie smakuje, to nie jedz. Mateczka, po prostu musisz się czepiać?”

Piotr zPiotr zaniemówił z łyżką w powietrzu, a Antonina Kowalska po raz pierwszy w życiu poczuła, iż jej władza nad synem topnieje niczym śnieg w marcu, a jedyne, co jej zostało, to samotność w starości, której sama sobie przygotowała.

Idź do oryginalnego materiału