Wypisali mnie ze szpitala, mówiąc dzieciom, iż nie mogę żyć sama: czekała mnie okrutna lekcja.
W spokojnej wsi na Podlasiu, gdzie stare drewniane domy przechowują ciepło rodzinnych wspomnień, moje życie – pełne poświęceń dla dzieci – obróciło się w zdradę. Ja, Wanda, oddałam wszystko mojemu synowi i córce, a gdy trafiłam na szpitalne łóżko, poznałam gorzką prawdę: ci, dla których żyłam, odwrócili się ode mnie. Ten ból złamał mi serce, ale pokazał, kto naprawdę mnie docenia.
Patrząc wstecz, pytam siebie: czy byłam dobrą matką? Czy moje błędy sprawiły, iż dzieci stały się tak obojętne? Wychowywałam je sama po śmierci męża. Synowi, Krzysztofowi, były zaledwie trzy miesiące, a córce, Bożenie – pięć lat. Harowałam od świtu do nocy, brałam każdą fuchę, by je utrzymać. Nigdy nie pozwoliłam sobie się poddać – wiedziałam, iż nikt poza mną nie zatroszczy się o moją rodzinę.
Dałam im wszystko, co miałam. Bożena i Krzysztof skończyli studia, znaleźli dobrą pracę. Dopóki zdrowie pozwalało, pomagałam z wnukami – Tomkiem, synem Bożeny, i Jankiem, synem Krzysztofa. Kupowałam im prezenty, dawałam pieniądze, odbierałam ze szkoły, a latem zabierałam do siebie, by rodzice mogli odpocząć. Robiłam to z radością, wierząc, iż miłość do mnie wróci.
Ale pewnego dnia wszystko się zmieniło. Zrobiło mi się słabo i trafiłam do szpitala. Bożena odwiedziła mnie tylko raz, Krzysztof dzwonił rzadko. Po dwóch tygodniach wypisali mnie, ostrzegając, by unikać stresu i przemęczania się. Już następnego dnia dzieci przywiozły do mnie wnuków. Tomek i Janek, pełni energii, wymagali ciągłej uwagi. Słaba, próbowałam sobie radzić, ale po dwóch miesiącach mój stan się pogorszył. Nogi zaczęły drętwieć, ledwo wstawałam z łóżka.
Zadzwoniłam do Krzysztofa, błagając, by zawiózł mnie do szpitala. Jak zwykle – „jestem zajęty”. Bożena też nie przyjechała. W desperacji wzięłam taksówkę. Lekarze byli zaniepokojeni: mój organizm nie wytrzymywał obciążenia. Kazali mi odpoczywać, ale rano nie mogłam wstać – nogi odmówiły posłuszeństwa. W panice zadzwoniłam do Bożeny, ale odpowiedziała chłodno: „Wezwij karetkę”. Zawieźli mnie z powrotem do szpitala.
Lekarze powiedzieli dzieciom, iż w tym stanie nie mogę żyć sama – potrzebuję stałej opieki. Bożena i Krzysztof zaczęli się kłócić, kto ma mnie wziąć do siebie. To było upokarzające, jakbym była ciężarem, którego chcą się pozbyć. Bożena narzekała, iż ma małe mieszkanie. Krzysztof krzyczał, iż jego żona jest w ciąży i nie zniesie teściowej. Ich słowa ciąły jak nóż.
Nie wytrzymałam. „Wynoście się oboje!” – krzyknęłam, dusząc się od łez. Wyszli, zostawiając mnie samą na szpitalnym łóżku. Leżałam i płakałam, nie rozumiejąc, dlaczego moje dzieci, dla których żyłam, są tak okrutne. Czyżbym wychowała ich na takich egoistów? Tej nocy nie zmrużyłam oka, dręczona bólem i samotnością.
Rano przyszła do mnie sąsiadka, Ewa, młoda kobieta, samotnie wychowująca córkę. Zawsze się o mnie troszczyła – przynosiła domowe jedzenie, pytała o zdrowie. Nie wytrzymałam i wygadałam się jej. Ewa, bez wahania, zaproponowała pomoc. „Jeśli własne dzieci panią porzuciły, ja się panią zaopiekuję” – powiedziała. Zrobiła mi obiad, zaparzyła herbatę, i poczułam ciepło, którego nie dali mi najbliżsi.
Teraz Ewa się mną zajmuje. Daję jej połowę emerytury – kupuje jedzenie i gotuje. Reszta idzie na rachunki i drobiazgi. Jestem zależna od obcej osoby, a to rozdziera mi serce. Moje dzieci prawie nie dzwonią, zwłaszcza od kiedy dowiedziały się, iż Ewa mnie przygarnęła. Ich obojętność to cios w plecy.
Nigdy nie myślałam, iż na starość będę nikomu niepotrzebna. Dałam dzieciom całą miłość, wszystkie siły, a wyrosły na niewdzięczników. Chcę przepisać mieszkanie na Ewę – stała mi się bliższa niż rodzina. Ale gdzieś głęboko wciąż wierzę, iż Bożena i Krzysztof się opamiętają, przytulą, przeproszą. Ta nadzieja tli się jak słaby płomyk, ale z każdym dniem gasi ją ból zdrady. Otrzymałam okrutną lekcję: miłość, którą dawałam, nie zawsze wraca, a dobroć może przyjść od kogoś, kogo ledwo znasz.