Wychowałam syna sama, licząc na jego wsparcie, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.
Poświęciłam życie mojemu synowi, wychowywałam go sama, rezygnując ze wszystkiego, by wyrósł na porządnego człowieka. Zamiast wdzięczności i pomocy dostałam obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałam, i jego żona stali się dla mnie prawdziwym brzemieniem, a teraz stoję przed trudnym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki sił i nadziei.
Nazywam się Jadwiga Kowalska, mieszkam w małym mieście na Podlasiu. Mój syn, Kamil, był w dzieciństwie prawdziwym darem losu. Grzeczny, dobry, posłuszny – zero problemów. Jako samotna matka pracowałam na dwie zmiany, by zapewnić mu godne życie. Marzyłam, iż gdy dorośnie, stanie się moją podporą, będzie mi pomagał, tak jak ja jemu. Ale te marzenia rozpadły się jak domek z kart, gdy Kamil dorósł.
Po szkole nie chciał iść na studia. „Mamo, uczelnia to nie dla mnie” – oświadczył i poszedł do wojska. Myślałam, iż służba go zmieni, iż wróci z chęcią budowania przyszłości. Ale po powrocie tylko mnie rozczarował. Uczyć się? „Nie chce mi się”. Pracować? „Tylko jeżeli to będzie coś łatwego”. Jego oczekiwania były nierealne: wysoka pensja, mało obowiązków, żadnego wysiłku. Znalazł pracę w magazynie, ale po miesiącu rzucił, mówiąc, iż „to nie jego”. Pół roku siedział w domu, nie robiąc nic. Ja go karmiłam, kupowałam ubrania, płaciłam za wszystko z mojej skromnej emerytury, chociaż sama ledwo wiązałam koniec z końcem.
A potem Kamil przyprowadził do domu żonę – Kingę, osiemnastoletnią dziewczynę, która nigdzie nie pracowała i nie zamierzała. Jej pewność siebie była zadziwiająca – zachowywała się, jakby świat leżał u jej stóp, choć nie miała ani wykształcenia, ani planów. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje małe mieszkanie, i tak ciasne, stało się polem bitwy. Próbowałam z nimi rozmawiać, zwracać uwagę na bałagan, na ich bezczynność, ale każde moje słowo spotykało się z gniewem. „Mamo, damy sobie radę sami!” – odgryzał się Kamil. Kinga tylko przytakiwała, przewracając oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich starań.
Pewnego dnia straciłam cierpliwość. „Róbcie, co chcecie, ale nie u mnie! – wybuchnęłam. – Nie mogę was utrzymywać za moje grosze! Mnie samej ledwo starcza, a wy siedzicie mi na karku!” Głos mi drżał z bólu i złości. Postawiłam ultimatum: do końca miesiąca mają się spakować i wyprowadzić. Kamil patrzył na mnie z urazą, Kinga prychnęła, ale żadne nie zaprotestowało. W głębi duszy czuję jednak strach: a jeżeli nie wyjdą? Co mam zrobić z własnym synem?
Rozdarłam się między miłością do Kamila a poczuciem sprawiedliwości. To moja krew, mój chłopiec, dla którego odmawiałam sobie wszystkiego. Ale on teraz w ogóle o mnie nie myśli. Jego obojętność, jego lenistwo, jego wybór takiej samej nieodpowiedzialnej żony – to wszystko jak policzek. Kinga tylko pogarsza sytuację: nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakbym była zobowiązana ją utrzymywać. Widzę, jak moje życie ucieka, gdy ciągnę ich oboje, a to rozrywa mi serce.
Co mam zrobić? Wyrzucić ich – to znaczy stracić syna na zawsze. Zostawić – to w końcu stracić siebie. Każdego dnia patrzę na Kamila i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam, ale widzę tylko obcego człowieka, który zapomniał, czym jest wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, nie wiedząc, czy starczy mi siły, by zrobić ten krok.