Wychowałam syna samotnie, liczyłam na wsparcie, a on stał się ciężarem z żoną.

twojacena.pl 1 tydzień temu

Wychowywałam syna sama, marzyłam, iż będzie moim wsparciem, a on stał się ciężarem razem ze swoją żoną.

Poświęciłam życie mojemu synowi, wychowywałam go samotnie, rezygnując ze wszystkiego, by wyrósł na porządnego człowieka. Ale zamiast wdzięczności i pomocy dostałam obojętność, lenistwo i zdradę. Mój syn, którego tak kochałam, i jego żona stali się dla mnie brzemieniem. Teraz stoję przed trudnym wyborem: wyrzucić ich czy dalej znosić, tracąc resztki siły i nadziei.

Nazywam się Bogumiła Kowalska, mieszkam w małym miasteczku na Podlasiu. Mój syn, Kuba, w dzieciństwie był prawdziwym darem losu. Grzeczny, dobry, posłuszny – zero problemów. Jako samotna matka harowałam na dwóch etatach, żeby zapewnić mu przyzwoite życie. Marzyłam, iż kiedy dorośnie, stanie się moją podporą, będzie mi pomagał, tak jak ja jemu. Ale te marzenia rozpadły się jak domek z kart, gdy Kuba dorósł.

Po liceum odmówił dalszej nauki. „Mamo, studia to nie dla mnie” – rzucił i poszedł do wojska. Liczyłam, iż służba go zmieni, iż wróci z chęcią budowania przyszłości. Ale wrócił tylko bardziej rozczarowujący. Nauka? „Nie chce mi się”. Praca? „Tylko jakby była idealna”. Miał nierealne oczekiwania: wysokie zarobki, zero wysiłku. Zatrudnił się w magazynie, ale po miesiącu rzucił, bo „to nie jego klimat”. Pół roku siedział w domu, nic nie robiąc. Ja go żywiłam, kupowałam ubrania, płaciłam za wszystko ze swojej skromnej emerytury, chociaż ledwo wiązałam koniec z końcem.

A potem Kuba przyprowadził do domu żonę – Kingę, osiemnastolatkę, która nigdzie nie pracowała i nie miała zamiaru. Jej pewność siebie była porażająca – zachowywała się, jakby świat leżał u jej stóp, choć nie miała ani wykształcenia, ani planów. Oczywiście, zamieszkali u mnie. Moje małe mieszkanie, i tak ciasne, stało się polem bitwy. Próbowałam rozmawiać, zwracać uwagę na bałagan, na ich bezczynność, ale każde moje słowo spotykało się ze złością. „Mamo, daj spokój, sami się ogarniemy!” – odgryzał się Kuba. Kinga tylko prychała i przewracała oczami. Ich słowa brzmiały jak kpina z moich starań.

Pewnego dnia nie wytrzymałam. „Niech się ogarniecie, ale nie u mnie! – wybuchnęłam. – Nie mogę was utrzymywać za swoją emeryturę! Sam ledwo daję radę, a wy siedzicie mi na karku!” Głos mi drżał z bólu i złości. Postawiłam ultimatum: do końca miesiąca mają się wynieść. Kuba patrzył na mnie z urazą, Kinga parsknęła, ale żadne nie zaprotestowało. Tylko w głębi duszy czuję strach: a jeżeli nie wyjdą? Co zrobię z własnym dzieckiem?

Rozdarta jestem między miłością do Kuby a poczuciem sprawiedliwości. To moja krew, mój chłopiec, dla którego odmawiałam sobie wszystkiego. Ale on teraz w ogóle o mnie nie myśli. Jego obojętność, jego lenistwo, jego wybór takiej samej lekkomyślnej żony – to wszystko jak policzek. Kinga tylko pogarsza sprawę: nie gotuje, nie sprząta, żyje na mój koszt, jakby to był jej przywilej. Widzę, jak moje życie ucieka, kiedy ciągnę ich oboje, i to rozrywa mi serce.

Co mam zrobić? Wyrzucić ich – znaczy stracić syna na zawsze. Pozwolić zostać – znaczy całkiem stracić siebie. Każdego dnia patrzę na Kubę i szukam w nim tego chłopca, którego tak kochałam, ale widzę tylko obcego człowieka, który zapomniał, czym jest wdzięczność. Moja nadzieja na jego pomoc umarła, a teraz stoję nad przepaścią, nie wiedząc, czy starczy mi siły, by zrobić krok.

Idź do oryginalnego materiału