Jeżeli Wybraniec jest zapowiedzią nowej ery kampanii wyborczych w Stanach Zjednoczonych, jestem szalenie interesująca efektów.
Wybraniec to film biograficzny, który śledzi początki biznesowego imperium Donalda Trumpa. Opowiada o pierwszych inwestycjach, kontaktach z grubymi rybami Nowego Jorku, a przede wszystkim pokazuje kształtowanie się charakteru i strategii postępowania. I co tu dużo mówić – film dojeżdża Trumpa, jak tylko może.
Wybraniec tkwił w produkcyjnym czyśćcu od 2018 roku, nikt za bardzo nie chciał zająć się jego dystrybucją w Stanach, nie było komu wcielić się w główną rolę, a prawnicy Trumpa próbowali zupełnie zatrzymać powstanie filmu. Znalazł się jednak dystrybutor, pojawił się Sebastian Stan, a teraz mamy film – premierujący się w gorącym okresie wyborczym. To wszystko jest nie bez znaczenia – ale do refleksji na temat amerykańskiej polityki przejdziemy za moment. Zacznijmy od samej produkcji.
Fabuła osadzona jest na na przestrzeni lat 70. i 80., kiedy USA walczy z kryzysem, a Nowy Jork schodzi na psy. Rodzina Trumpów zajmuje się deweloperką, ale wiceprezes wielkiej firmy – młodziutki Donald – w praktyce jest człowiekiem od zbierania czynszów. Sytuacja jest więc niewesoła, miasto potrzebuje inwestycji, a Trump Junior próbuje zaistnieć w środowisku, aby wybudować luksusowy hotel w centrum. Dzięki pozycji ojca ma lżejsze wejście w grono elit, gdzie poznaje krwiożerczego prawnika, Roya Cohna.
Na przestrzeni lat duet prawniczo-inwestycyjny z sukcesami nagina prawo, szantażuje skorumpowane władze i zarabia ogromne sumy, brawurowo budując imperium Trumpa – już nie ojca, a syna. Nie trzyma się ich żadna kontrowersja na stronach gazet, a wszystko dzięki trzem zasadom Cohna – zawsze atakuj, nie przyznawaj się do niczego, a kiedy przegrywasz – nie uznawaj porażki i kłam, iż wygrałeś.
W międzyczasie rozgrywają się poboczne wątki – związek z Ivaną oraz choroba Cohna – ale wszystko sprowadza się do jednego celu, jakim jest ukazanie degradacji charakteru Trumpa (przy czym warto zaznaczyć, iż nie zaczynaliśmy z wysokiego pułapu). Oprócz licznych manipulacji i grzechów biznesu na równi stoją niskolotne ubliżenia. Trump jest gruby, łysy, brzydki i ma problemy z impotencją. Brakuje jedynie żartu o twojej starej.
Aktorsko nie wypada to źle, chociaż trudno nie zadać sobie pytania – co robi Sebastian Stan w tym filmie? Co prawda jego kariera jest dość przekrojowa, ale zagranie Donalda Trumpa to bardzo specyficzna rola. Stan idzie tu w ślady Saturday Night Live, gdzie polityka przez długi czas grał Alec Baldwin, a także członkowie stałej obsady. Charakterystycznym elementem jest oczywiście fryzura, ale przewijają się tu również znane nam z mediów grymasy ust, czy specyficzne wyrażanie się. Najwyraźniej utarła się jedna metoda grania tej konkretnej osoby – w porządku, nie bardzo jest jak to ominąć, ale dlaczego aktor raz to wszystko robi, a raz nie? Niekonsekwencja mocno rzuca się w oczy.
Natomiast Jeremy Strong w roli Roya Cohna wypada świetnie. Postać przechodzi mocną zmianę zachowania. Zaczynamy od niemoralnego prawnika, który trzyma wszystkich w garści. W pewnym sensie przygarnia młodego Trumpa pod swoje skrzydła i wpaja mu swoje zasady postępowania. Potem jednak sam pada ofiarą “zabójczego instynktu” swojego ucznia oraz wypada z obiegu. Wszystkie emocje widać pięknie, podczas gdy Strong nie traci ani na moment surowej bezwzględności swojej postaci. Pięknie!
Wróćmy jednak do refleksji dookoła filmu. Jaką funkcję ma pełnić Wybraniec? W Stanach trwa okres wyborczy, od początku problematyczny przez rezygnację Bidena z kandydatury, wyroki Trumpa i wątpliwe wprowadzenie Kamali Harris na nowe stanowisko. Nie trzeba zbytnio śledzić, co się dzieje w amerykańskiej polityce, żeby rozpoznać drażliwe tematy. A tutaj nagle na ekranach kin pojawia się produkcja z gwiazdorską obsadą, która mało subtelnie próbuje zdyskretytować jednego z kandydatów.
Stąd pytanie – do kogo kierowany jest ten film? Pół śmiechem, pół żartem – trzeba żyć pod kamieniem, żeby nie wiedzieć, co się dzieje z Donaldem Trumpem. Jego przeciwnicy bynajmniej nie potrzebują topornego wskazania palcem wszystkich jego problemów. Natomiast popierających go – moim zdaniem – nie da się już niczym przekonać. o ile liczne wyroki sądowe, kontrowersje i dziejące się na bieżąco wydarzenia nie osiągają tego wyniku, nie zrobi tego żadna produkcja. Więc jaki adekwatnie jest jej cel?
Nie znam odpowiedzi na te pytania, choćby z moim dyplomem z amerykanistyki (to już jest całkiem na serio). Wybraniec to takie filmowe nie wiadomo co. Żadne z tego arcydzieło, trochę niedociągnięć rzuca się w oczy, a połowa polskiej widowni pomyśli: “A co to ma do nas?” Osobiście czekam, czy pojawi się wokół tej produkcji jakiś większy szum, czy jednak przejdzie i u nas, i za oceanem bez większego echa. Bo mimo wszystko byłoby jednak szkoda.
Szczerze mówiąc, nie mogę polecić Wybrańca po prostu jako filmu. o ile szukacie rozrywkowej fikcji, to nie będzie to. Natomiast o ile w choć niewielkim stopniu interesujecie się polityką Stanów, chcecie zobaczyć, jak Trump jest faktycznie odbierany chociaż przez część społeczeństwa – to warto się wybrać. Nie trzeba być amerykanistą, żeby wyciągnąć wnioski z tego seansu – a jest tu nad czym się zastanawiać.
Fot. główna: Kadr z filmu.