**Dziennik, 15 maja**
Byliśmy na weselu najlepszej przyjaciółki Kasi. Impreza miała się ku końcowi, gdy prowadzący ogłosił, iż panna młoda zaraz rzuci bukiet. Stałem z boku, nie zamierzając się tłoczyć, gdy nagle kwiaty poleciały prosto w moją stronę. Machinalnie wyciągnąłem ręce – i oto trzymałem je w dłoniach. Goście zaczęli bić brawo, a Magda teatralnie zakryła twarz dłońmi. Typowe – faceci zawsze tak robią, gdy ich dziewczyny łapią „ten” bukiet.
Już wracałem do stolika, gdy przez uchylone drzwi usłyszałem śmiech i głos Magdy.
– No, teraz się zacznie! – rechotał jakiś koleś. – Krzysiek, twoja już mentalnie w Urzędzie Stanu Cywilnego! Bukiet masz!
– Jak się przyczepi, tak odczepi – prychnęła Magda. – Ja się żenić nie zamierzam przez co najmniej pięć lat. I tak mam wygodnie – obiad zawsze na stole.
– Założysz się, iż za pół roku sam ją tam zaprowadzisz? A jak nie ty, to znajdzie sobie kogoś z lepszą pensją. A ty zostaniesz z garami i skarpetami do prania.
– Trzymaj mnie za słowo! Mieszka razem ze mną od roku – nigdzie się nie wybierze. Gotuje, pierze, sprząta…
Zdrętwiałem. W środku zrobiło mi się lodowato. Nie robiłem sceny – nie chciałem psuć zabawy przyjaciołom. Wziąłem kurtkę, bukiet wcisnąłem do śmietnika przed lokalem i zamówiłem taksówkę.
Z Magdą dzieliliśmy mieszkanie na pół – czynsz, rachunki, choćby zakupy. Próbowała mnie początku wcisnąć cały dom na moją głowę, ale postawiłem sprawę jasno: jak mnie na utrzymanie nie stać, to i tytułu „gospodyni” nie dostanie. Nie podziałało. W końcu i ona zaczęła czasem odkurzać czy zmywać.
Ale przed znajomymi udawała „panią domu”, która z euforią segreguje moje skarpety.
Wróciłem do mieszkania, wyciągnąłem walizki. Większość rzeczy trzymałem u rodziców, więc pakowanie zajęło pół godziny. W kuchni wysypałem śmieci na podłogę, opróżniłem lodówkę i zalałem wszystko bigosem. Przez myśl przemknęło mi, żeby i jej koszulki w tym wymoczyć – ale odpuściłem.
I wyszedłem.
Tydzień później życie potoczyło się inaczej. Dostałem propozycję przenosin do centrali – prawdziwy awans. A potem… test pokazał dwie kreski. Ciąża.
Decyzja była pilna: kariera czy dziecko. Lekarz potwierdził – wczesny etap, mam czas. Wybrałem pracę. Zrobiłem, co trzeba, załatwiłem formalności, wziąłem dwa dni wolnego i po prostu zasnąłem. Bez czyjejś pralki pełnej brudnych ubrań.
Kasia, świeżo po miesiącu miodowym, przyszła mnie odwiedzić:
– Myślałam, iż wy się nigdy nie rozstaniecie! Już miałam ci gratulować zaręczyn!
– Sam odszedłem. To nie była ta osoba. A z zewnątrz zawsze wygląda lepiej, niż jest. No i… – zawahałem się, ale niespodziewanie wysypałem całą prawdę. O ciąży, o wyborze.
Kasia skinęła głową. Obiecała milczeć. Ale, jak to zwykle bywa, powiedziała mężowi. A ten – Magdzie.
Stanęła pod domem moich rodziców:
– Jak mogłeś? To było też moje dziecko!
– A ty dla mnie kim jesteś? Żoną? Byliśmy razem tylko na twojej kanapie i w twojej głowie.
– Pomagałabym! Pieniędzmi! Wychowaniem!
– Zapytałaś mnie, czy chcę żyć z twoich łask? Czy chcę być samotnym ojcem? Wybrałem siebie. Ty jesteś za małą osobą, żeby być matką.
– Po co wylałeś śmieci do lodówki?
– No cóż, miałem taki kaprys. Trzymaj się, Magda.
Patrzyła, jak odchodzę. Za dwa dni czekała mnie kolacja z całą ekipą – zakład to zakład.
I tak. Ludzie naprawdę kopią sobie groby własnym językiem.