Wymodlone serca: szczęście mimo wszystko
Siostry Anny gwałtownie wyszły za mąż, rozjechały się po kraju, założyły rodziny. Ich domy wypełniał gwar dzieci, a Anna zostawała sama w rodzinnym domu w Kamieniu. Lata mijały, a wiara w to, iż spotyka miłość swojego życia, topniała jak wiosenny śnieg. Sąsiedzi dawno postawili na niej krzyżyk: „Kto by chciał taką, i to na wsi?” Ale Anna się nie poddawała. Prowadziła gospodarstwo, trzymała kury i kozy, uprawiała ogród. Zbierała plony i wysyłała siostrom, by ich dzieci jadły świeże warzywa. Jej chleb na zakwasie był legendą – goście prosili, by upiekła, i nigdy nie odmawiała.
Anna nie narzekała. Przyjmowała swój los z pokorą, znajdując euforia w opiece nad siostrzeńcami, którzy przyjeżdżali latem. Ich śmiech ożywiał dom, ale gdy odjeżdżali, cisza stawała się jeszcze głębsza. Anna nie traciła nadziei, choć w głębi duszy szykowała się na samotną starość.
Ale los miał inne plany.
Pewnego lipcowego dnia do sąsiedniego domu przyjechali robotnicy – budowali wędzarnię. Anna też miała dla nich zajęcie: dach stodoły wymagał naprawy, komin w wędzarni trzeba było wymienić, a drobnych spraw narosło bez liku. Bez męskich rąk na wsi ciężko, chociaż Anna umiała posługiwać się siekierą i młotkiem. Jeden z robotników, Józef, zgodził się pomóc. Był po rozwodzie, bezdzietny, z oczami zmęczonymi, ale pełnymi dobroci.
Najpierw tylko rozmawiali: o życiu, o wsi, o tym, jak ciężko być samemu. Potem zaczął zaglądać częściej, pomagał w gospodarstwie, a Anna gotowała mu obiady. Przyjaźń przerodziła się w coś więcej. W wieku czterdziestu lat Anna wyszła za mąż. Wesele było skromne, ale jej oczy błyszczały tak, iż nikt nie śmiał nazwać jej brzydką. Józef, starszy o trzy lata, patrzył na nią jak na cud.
W wieku czterdziestu dwóch lat Anna urodziła Jacka. Józef, czterdziestopięcioletni już ojciec, nie czuł zmęczenia – tylko szczęście. Trzy lata później na świat przyszła Ola. Dzieci były ich wymodloną nagrodą, ich światłem. Wbrew drwinom i przepowiedniom radzili sobie świetnie. Wszystko, co dotyczyło dzieci, przynosiło radość: pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwsze rysunki.
– Zmęczona, kochanie? – pytał Józef każdego wieczora, obejmując Annę.
– Troszkę – śmiała się, a jej twarz rozpromieniała ciepłem.
Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień. Jacek dorósł, ożenił się, Ola studiowała w Krakowie. Anna i Józef czekali na wnuki. Józef, złota rączka, zbudował już na podwórku plac zabaw – huśtawki, zjeżdżalnię, piaskownicę. Ich dom był pełen ciepła, choć nie bogactwa. Anna już nie czuła się niepozorna. Jak można myśleć o sobie źle, gdy ktoś przytula cię z taką miłością, nazywając „kochaniem”?
Ale czasem, w wieczornej ciszy, Anna wspominała lata samotności. Okrutne słowa sąsiadek, pełne politowania spojrzenia, ciche osądy. Przetrwała to wszystko, ale jej serce nie zgorzkniało. Wiedziała, iż jej szczęście to nie przypadek, ale dar wyproszony latami czekania.
Anna patrzyła na Józefa, na ich dom, na zdjęcia dzieci, a łzy napływały do oczu. Nie z bólu, ale z wdzięczności. Za miłość, za rodzinę, za to, iż los dał jej wszystko, o czym marzyła, gdy już prawie przestała wierzyć.