**Dziennik, wtarczy wieczór**
Po pracy wstąpiłam do sklepu koło domu. Już stałam przy kasie, gdy zobaczyłam ciocię Jadzię. Kiedyś pracowała razem z moją mamą. Zawsze, gdy ją spotykałam, zatrzymywałam się na pogawędkę.
Zapłaciłam, odeszłam i czekałam przy wyjściu.
— Dzień dobry — przywitała się ze mną, podchodząc. — Dawno pani nie było widać.
— Marianeczko, dzień dobry — odparła ciocia Jadzia. — Chorowałam, nie wychodziłam. Chodź, muszę ci coś powiedzieć.
Zaczęłam się denerwować. Krzysiek ma szesnaście lat, wiek burzliwy. A trzynastoletnia Ania już myśli o chłopakach. Może coś przeskrobała? Czuję, jak torba z zakupami wbija mi się w dłonie. Może wymówię się brakiem czasu? Za późno. Ciocia Jadzia przysunęła się bliżej, szepcząc:
— Nie myśl, iż plotkuję. Mówię, bo cię kocham. Twój Wojtek zagląda do tej młodej naprzeciw. Jak tylko przyjdzie, zasłania rolety.
Zimny pot oblał mi plecy, potem uderzyła gorączka. Nigdy bym się nie spodziewała. Wojtek? Ten spokojny, stateczny?
— Ostrzegłam cię. Mam sumienie niespokojne. Dzieci macie. A co, jeżeli to już poważne? Powinnaś porozmawiać, póki czas.
— Tak, już idę — odparłam, odsuwając się. Szłam szybko, unikając jej spojrzenia, zapominając, iż mieszkamy obok.
Drżącymi rękami otworzyłam drzwi. Wpadłam do mieszkania, upuściłam torbę. Coś się wysypało, potoczyło po podłodze. Ania wyszła z pokoju, zaczęła zbierać.
— Zanieś to na kuchnię — powiedziałam, odprawiając ją.
*Jak on śmiał? Ciocia widziała, inni też mogli. A dzieci? A ja niczego nie zauważyłam…*
— Mamo, jesteś chora? — spytała Ania.
— Idź. Zostaw mnie samą.
Została ze mną cisza. Na kuchni smażyły się kotlety. Co chwilę podchodziłam do okna, szukając wzrokiem tamtego mieszkania.
Drgnęłam, gdy usłyszałam klucz w zamku. Wojtek wszedł, roześmiany.
— Śmierdzi, jak zwykle pysznie.
— Przebierz się, zaraz jemy — odpowiedziałam, głos mi zadrżał.
— Co się stało? — spojrzał mi w oczy.
— Spotkałam ciocię Jadzię. Mówiła, że… widziała, jak chodzisz do tamtego domu.
— Co ta stara plotkara jeszcze nagadała? — warknął, ale jego oczy zdradzały prawdę.
— Widziała. Inni też. Myślałeś o dzieciach? Nie wytrzymam tego. Wybieraj: tam z nią, albo tu z nami.
— Maryś… — sięgnął po moje ramię. Odsunęłam się.
— Nie dotykaj mnie!
— Mamo, tato, o co kłótnia? — w drzwiach stanął Krzysiek.
Przez kilka dni milczeliśmy. Napięcie rosło. Modliłam się, by przyznał się do błędu, obiecał, iż to się skończy.
Pewnego wieczoru, gdy dzieci były u znajomych, Wojtek przysiadł obok.
— Nie mogę tak dalej. Muszę wyjaśnić. Jej rodzice zginęli w wypadku, babcia umarła. Pomagałem jej z przeprowadzką. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Teraz… jest w ciąży.
Zachwiałam się.
— Nie widywałem jej po naszej rozmowie. Spotkała mnie przed blokiem, powiedziała o dziecku. Nie mogę jej tak zostawić.
— A nas możesz?
— Dzieci są już duże. Zrozumieją.
— Chcesz obarczyć je twoim grzechem? Wyjdź. Teraz.
Rzuciłam pilotem w ścięanę. Roztrzaskał się. Wojtek złapał mnie za ręce.
— Wyjdę. Tylko nie zabraniaj mi widywać dzieci.
Zostałam sama. Po paru tygodniach wrócił, zarośnięty, z zapuchniętymi oczami.
— Umarła. Dziecko przeżyło, ale jest wcześniakiem. Nie nadaję się na ojca. Wyjeżdżam.
— Gdzie?
— Na Śląsk. Do pracy. Tutaj jestem nikim.
Serce pękało mi na pół. Nie wybaczyłam, ale nie wyrzuciłam go w takim stanie. Został na noc.
Rano spytałam: — Może zostaniesz?
— Nie. Będzie lepiej. Odpisałabyś, gdybym napisał?
— Odpiszę.
Krzysiek nie dał się przytulić na pożegnanie. Ania rozpłakała się.
Czas płynął. Krzysiek poszedł do wojska, mimo moich łez. Pewnego dnia wrócił cały i zdrowy.
— Ojciec pisał — powiedział, gdy zobaczył małego Andrzeja. — Powinnaś mu wybaczyć.
— Już wybaczyłam.
A mały wolał „mamo” i ciągnął mnie za szlafrok. Czasem dzwonili. Żyli. I pewnego dnia wrócą.