„Wwożono mnie na wózku przez korytarze wojewódzkiego szpitala.“

twojacena.pl 1 tydzień temu

Niosły mnie na wózku korytarzami szpitala wojewódzkiego w Krakowie.
Dokąd? zapytała jedna pielęgniarka drugą.
Może do oddzielnego pokoju, a może do wspólnego?
Dlaczego do wspólnego, skoro jest wolny pokój?

Obie spojrzały na mnie z autentycznym współczuciem. Dopiero potem usłyszałam, iż w oddzielnych pokojach przyjmują umierających, aby nie musieli ich widzieć inni.
Lekarz kazał mnie przenieść do oddzielnego, powtórzyła pielęgniarka Anna Nowak.

Uspokoiłam się. Gdy położyłam się na łóżku, ogarnęło mnie pełne ukojenie nie musiałam już nigdzie iść, nie miałam już żadnych długów wobec nikogo. Czułam dziwną odrębność od świata zewnętrznego i obojętność na to, co się w nim dzieje. Nikt mnie nie interesował. Otrzymałam prawo do odpoczynku. Zostałam sama ze sobą, ze swoją duszą, ze swoim życiem. Zniknęły problemy, zniknęła zamieszanie i ważne pytania. Całe to zgiełk nagle wydało się niczym drobinką w porównaniu z wiecznością.

Wtedy wokół mnie rozbrzmiało prawdziwe Życie! Odkryłam, iż to wspaniałe: śpiew ptaków o poranku, słoneczny promień wędrujący po ścianie nad łóżkiem, złociste liście drzewa machające w okno, głęboko niebieskie, jesienne niebo, szumy miasta budzącego się hałasem silników, stukot butów po brukowanej ulicy, szelest spadających liści Boże, jakie to cudowne Życie! I dopiero teraz to pojąłam.

Niech tak będzie szepnęłam do siebie. Mam jeszcze kilka dni, by się nim cieszyć i kochać go całym sercem.

Uczucie wolności i szczęścia, które mnie przepełniało, wymagało wyjścia na zewnątrz, więc zwróciłam się do Boga, bo był mi najbliższy.

Panie! wykrzyknęłam z radością. Dziękuję Ci za to, iż pozwoliłeś mi dostrzec piękno życia i pokochać je. choćby w obliczu śmierci nauczyłam się, jak cudownie żyć!

Spokój i euforia wypełniły mnie. Świat brzmiał jak dzwony, rozświetlony złotym blaskiem Boskiej miłości. Wydawało się, iż miłość stała się wreszcie namacalna i dająca życie. Wszystko, co widziałam, przepełniał ten złoty blask i energia. Kochałam!

Oddzielny pokój i diagnoza ostra białaczka czwartego stopnia oraz nieodwracalny stan organizmu miały swoje zalety. Do umierających wpuszczano wszystkich o każdej porze. Bliskim zaoferowano przywołanie rodziny na pożegnanie, a do mnie zbliżyła się pożegnalna kolej rozpaczliwych krewnych. Rozumiałam ich trudności: o czym rozmawiać z osobą umierającą? Co ona o tym wie? Śmieszyło mnie patrzenie na ich zakłopotane twarze. Cieszyłam się, iż jeszcze ich wszystkich zobaczę! Najbardziej na świecie chciałam podzielić się z nimi miłością. Rozbawiałam rodzeństwo i przyjaciół, jak tylko mogłam: opowiadałam wesołe historie z życia. Wszyscy, dzięki Bogu, parzucili się śmiechem, a pożegnanie odbyło się w atmosferze euforii i zadowolenia.

Po trzecim dniu znudziło mnie leżenie, wstałam i zaczęłam przechadzać się po pokoju, siedzieć przy oknie. Złapała mnie na tym lekarz, najpierw wybuchając histerią, iż nie mogę wstawać.

Czy to coś zmieni? zapytałam.
Nie, zmieszana odpowiedź wydał dr Janusz Wójcik. Ale nie wolno pani chodzić.
Dlaczego?
Analizy mówią, iż pani ciało jest jak zwłoki. Nie może pani żyć, a już zaczęła pani podnosić się.

Minęły maksymalne cztery dni, które mi przydzielono. Nie umierałam, a z apetytem jadłam banany. Czułam się dobrze. Lekarzowi było źle: nic nie rozumiał. Analizy nie zmieniały się, krew była ledwo różowa, a ja zaczęłam wychodzić na hol, by oglądać telewizję. Współczuję lekarzowi. Miłość wymagała euforii otoczenia.

Doktorze, jak chcielibyście, aby wyglądały te wyniki? spytałam.
Przynajmniej tak, mruknął i odszedł.

O dziewiątej rano wpadła do mojego pokoju krzycząc:
Co Pan robicie?!
Co robię?
Wyniki! Są takie, jak ja je napisałam.
A skąd mam to wiedzieć? I co z tego?

W końcu przeniesiono mnie do wspólnego oddziału. Bliscy już się pożegnali i przestali przychodzić. W pokoju było jeszcze pięć kobiet, które leżały, wpatrzone w ścianę, ponuro i milcząco umierając. Wytrzymałam trzy godziny. Moja miłość zaczęła się dławić. Trzeba było coś zrobić natychmiast.

Wzięłam z pod łóżka arbuza, położyłam go na stole, pokroiłam i donośnie oznajmiłam:
Arbuz leczy nudności po chemioterapii.

Po całym pokoju rozniósł się zapach nadziei. Nieśmiało podciągnęły się do stołu moje współpacjentki.

Naprawdę działa? zapytała jedna przy oknie.
Tak potwierdziłam, znając się na rzeczy.

Arbuz chrupnął soczyście.

I rzeczywiście, już lepiej dodała dziewczyna przy oknie.
U mnie też U mnie też potwierdziły reszta, radośnie.

Oto, skinęłam głową z satysfakcją i zaczęłam opowiadać kolejne zabawne anegdoty.

O drugiej w nocy wpadła pielęgniarka i zdenerwowała się:
Kiedy przestaniecie się śmiać? Nie pozwalacie całemu piętrzu spać!

Po trzech dniach lekarka niepewnie poprosiła mnie:
Czy nie mogłabyś przenieść się do innego pokoju?
Po co?
W tym pokoju stan wszystkich się poprawił, a w sąsiednim jest ciężko.
Nie! krzyknęły współpacjentki. Nie wypuścimy cię.

Nie wypuścili. Tylko sąsiedzi wpadli do naszego pokoju, by usiąść, porozmawiać, pośmiać się.

I zrozumiałam dlaczego. W naszym pokoju mieszkała miłość. Otulała każdego, a wszystkim było przytulnie i spokojnie. Najbardziej podobała mi się szesnastoletnia dziewczyna w białej opasce zawiązanej w kokardkę na karku. Końce opaski wystawały na boki, przypominając króliczka. Miała nowotwór w węzłach chłonnych i wydawała się, iż nie potrafi się uśmiechać. Po tygodniu jednak ujrzałam jej czarujący, nieśmiały uśmiech. Gdy powiedziała, iż leki zaczynają działać i wraca do zdrowia, zorganizowaliśmy ucztę przy pięknie zastawionym stole.

Patrząc na zgiełk, dyżurny lekarz spojrzał na nas zdumiony, po czym rzekł:
Pracuję tu trzydzieści lat i nigdy nie widziałem czegoś takiego.

Odwrócił się i odszedł. My długo się śmiałyśmy, wspominając wyraz jego twarzy.

Czytałam książki, pisałam wiersze, patrzyłam przez okno, rozmawiałam z sąsiadkami, spacerowałam po korytarzu i kochałam wszystko, co widziałam: książkę, sąsiadkę, samochód na podwórku, stare drzewo Dostawały mnie zastrzyki witamin. Trzeba było coś wstrzykiwać. Lekarka prawie nie rozmawiała ze mną, tylko dziwnie mrugnęła, przechodząc obok, a po trzech tygodniach cicho powiedziała:
Hemoglobina jest o 20 jednostek wyższa niż prawidłowa dla zdrowego człowieka. Nie podnoś jej już więcej.

Nie mogę potwierdzić twojej diagnozy. Odzyskujesz siły, choć nikt cię nie leczy!

Kiedy wypisywały mnie ze szpitala, lekarz wyznał:
Szkoda, iż odchodzisz, mamy tu jeszcze tak dużo ciężkich przypadków.

Z mojego pokoju wypisali się wszyscy, a wskaźnik śmiertelności w oddziale spadł o trzydzieści procent. Życie trwało dalej, ale patrzenie na nie stało się inne, a sens prosty. Trzeba tylko nauczyć się kochać, a wtedy życzenia spełnią się, jeżeli formułujesz je z miłością. Nie oszukuj nikogo, nie zazdrość i nie życz zła

To takie proste! Bo prawda jest taka, iż Bóg jest Miłością! Trzeba tylko zdążyć to sobie przypomnieć i przekazać innym. Niech Boża Miłość napełni wszystkich i wszystko!

Idź do oryginalnego materiału