**Rywalizacja dzieciństwa: historia jednej Władysławy**
Wojciech wyszedł na ganek rodzinnego domu, wciągnął w płuca ciepłe wieczorne powietrze wsi i usiadł na starej ławce, która zaskrzypiała pod nim, jak zawsze w dzieciństwie. Po chwili do domu podszedł powoli Janusz. Był to ten sam przyjaciel, z którym Wojciech dorastał ramię w ramię, ale wiele lat temu coś się między nimi popsuło…
– No i jak tam życie? – zapytał Janusz, klepiąc Wojciecha po ramieniu w typowo męskim geście.
– A jakoś leci – odparł tamten, wzruszając ramionami. – Pracuję, kupiłem mieszkanie w mieście.
– Nieźle – pokiwał głową Janusz z aprobatą. – Zawsze byłeś bystry. Nie to, co ja…
– Oj, przestań! – zaśmiał się Wojciech. – Rodzice mi opowiadali, iż masz teraz najlepszy dom w całej wsi. Podobnie sąsiedzi biorą z ciebie przykład.
– Ty też nie masz źle – skwitował Janusz. – Mieszkanie to wcale nie gorszy interes niż mój dom.
Roześmieli się. A potem, jakby z przyzwyczajenia, poszli do domu Janusza. Wyciągnęli chleb, jajka, kiełbasę. Postawili butelkę domowej nalewki. Wypili po kieliszku, obaj się skrzywili – rzadko piją.
I nagle Janusz rzucił:
– Słuchaj… A Władzia… Wiesz?
Wojciech spochmurniał:
– Co?
– Wyszła za mąż. Za jakiegoś… z sąsiedniej wioski. Teraz uczy w naszej szkole.
– Władzia? – powtórzył Wojciech, a w piersi coś go ścisnęło. – Nie wiedziałem…
– Ja też nie od razu uwierzyłem. Myślałem, iż minie… Ale trzy dni jeździłem traktorem – i nic. Rozumiesz?
Nalał znowu. Wypili, a potem siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w swoje kubki herbaty.
Nagle podnieśli wzrok i wybuchnęli głośnym śmiechem – takim, jak w dzieciństwie. Do łez, do czkawki.
– No i masz – otarł łzy Janusz. – Tyle lat przez nią… a tu tak się potoczyło.
– No właśnie – przytaknął Wojciech. – Turniej sobie urządziliśmy. Kto lepszy, kto wytrwalszy, kto głośniejszy. A ona – hop, i poszła w siną dal z kimś innym.
– Sprytna była – niespodziewanie stwierdził Janusz. – Wybrała po swojemu. A my się staraśmy…
– No tak – zamyślił się Wojciech. – Ale przynajmniej nie na próżno. Ty dom postawiłeś, ja kieruję oddziałem w szpitalu. Oboje coś w życiu osiągnęliśmy.
– Właśnie! – ożywił się Janusz. – Mamy po dwadzieścia dziewięć lat. Życie dopiero się zaczyna!
– Ale to ty pierwszy zacząłeś – przypomniał Wojciech.
– Może i tak. Ale ty podkręciłeś. Zawsze bystra bestia.
– Czyli byłem równie głupi. Obaj byliśmy – uśmiechnął się Wojciech.
– A pamiętasz, jak po szkole siedziała na ławce i patrzyła na nas obu tak samo? Ani tobie, ani mi – nikomu.
Znowu zamilkli. Wracali wspomnieniami.
Z Januszem Wojciech znał się od urodzenia – przyszli na świat niemal tego samego dnia. Dorastali obok siebie, dzielił ich tylko płot. Razem się bawili, chodzili do jednej szkoły, siedzieli w jednej ławce. Do ósmej klasy byli nierozłączni.
A potem w klasie pojawiła się Władysława.
Wyrosła nagle w ciągu jednego lata. Z rozkrzyczanej dziewczyny na rowerze stała się smukłą panną z długim, jasnym warkoczem. I wszystko się zmieniło. Przyjaciele stali się rywalami.
Janusz ciągnął do techniki, majsterkował przy traktorze ojca. Wojciech – do ksiąg i zwierząt. Jeden poszedł do pracy w polu, drugi – do laboratorium.
A Władysława patrzyła na obu tym samym wzrokiem, od którego serce łomotało w piersi.
Po szkole Wojciech wyjechał do miasta na studia, a Janusz dołączył do brygady roboczej. Władysława zaczęła zaoczne i pojawiała się raz u jednego, raz u drugiego. Przynosiła wieści: kto więcej zarobił, kto dostał podwyżkę stypendium. Ale z żadnym się nie związała.
Nawet wojsko nie pogodziło przyjaciół. Stali się mężczyznami, każdy swoją drogą. Janusz postawił dom, kupił pierwszą we wsi furę. Wojciech został lekarzem, obronił doktorat. Ale mimo wszystko – obaj byli kawalerami. Obaj – wciąż samotni. Wciąż nosili w sobie pamięć o tej dziewczynie z jasnym warkoczem.
I teraz siedzą w kuchni, zmęczeni, z przygaszonymi z czasem oczami – i śmieją się. Gorzko, ale i jasno.
– A może i dobrze, iż wyszła za mąż – odezwał się w końcu Wojciech. – Szczerze. Może on ją naprawdę kocha.
– Może… – cicho odpowiedział Janusz. – Oby. Bo inaczej… Szkoda byłoby wszystkiego.
Zamilkli. Wreszcie Janusz uderzył pięścią w stół:
– Wiesz co? Wypijmy za nią. Za nas. Za to, iż życie toczy się dalej.
– No – uśmiechnął się Wojciech. – Za to, iż wciąż jesteśmy razem. I nie jesteśmy wrogami.
Janusz nalał po ostatnim.
– Za Władzię.
– Za Władzię.
Szkło zadźwięczało. A za oknem wieczór zamieniał się w noc. Nad starą ławką pochylały się dwa cienie – już nie chłopcy, ale i nie starcy. Po prostu dwóch, których życie raz zetknęło i już nie rozdzieliło.
A Władysława… Cóż, niech będzie szczęśliwa. Zasługuje na to.