Moje miasto wydaje się bezpieczne, wprawdzie podtopiło trochę drogi niedaleko rodziców, ale podobno to podtopienie kontrolowane. Za to lasek, po którym zwykle biegam, wygląda jak bajoro. Lepiej lasek, niż osiedle.
W poniedziałek miałam klasę pełną Amerykańskich studentów, a ja w kosmosie. Wcześniej byłam u Nowej Pani (ksywka tymczasowa), która mnie właśnie w ten kosmos wystrzeliła, z moją wydatną pomocą oczywiście, bo o ile chodzi o wystrzelenie w kosmos, to ja zawsze na ochotnika. Ale przecież nie mogę tak funkcjonować, muszę nauczyć się wyłączać grzebanie w głowie wtedy, kiedy to konieczne. Widzę jak delikatny jest to proces, jak trudno zrównoważyć konieczność wiercenia dziury w mózgu z naporem bytu, czyli po prostu codziennym funkcjonowaniem. Dlatego uczy się nas, iż nie można wesoło demontować wszystkich obron pacjentów (klientów?), choćby tylko tych patologicznych, bo ludzie mogą się potem nie pozbierać. Oprócz tego we wtorek rozmawialiśmy o tym, jak to człowiek nigdy nie może być w pełni zintegrowany. Niby oczywiste, ale jednak nie do końca uświadomione.
Wczoraj już wróciłam na ziemię, a w Irlandii piękne lato.