Wpuściłam do swojej galerii bezdomną kobietę, której wszyscy się brzydzili. Wskazała na obraz i powiedziała: To moje.

newsempire24.com 6 dni temu

Pewnego dnia wpuściłam do mojej galerii bezdomną kobietę, którą wszyscy pogardzali. Wskazała na jeden z obrazów i powiedziała: “To moje”.

Galeria była moim sposobem na to, by pozostać blisko niej, nie dając się pochłonąć żałobie. Większość dni spędzałam tu sama dobierając prace lokalnych artystów, rozmawiając ze stałymi bywalcami, próbując zachować równowagę.

Miejsce było ciepłe i przytulne. Cichy jazz płynął z głośników w suficie. Lakierowana dębowa podłoga skrzypiała dokładnie tak, by przypominać o rzeczywistości ciszy. Złote ramy obrazów chwytały złote promienie słońca.

To było miejsce, gdzie ludzie mówili cicho i udawali, iż rozumieją każdy pociągnięcie pędzla czego, szczerze mówiąc, nie przeszkadzało. Ta spokojna, wyważona atmosfera trzymała z daleka chaos świata.

Aż przyszła Ona.

Był czwartkowy wieczór, wilgotny i pochmurny, jak zwykle. Właśnie prostowałam lekko przekrzywioną grafikę przy wejściu, gdy zobaczyłam kogoś stojącego na zewnątrz.

Starsza kobieta, może pod siedemdziesiątkę, której cała postura zdawała się mówić, iż świat o niej dawno zapomniał. Stała pod okapem, próbując powstrzymać drżenie.

Jej płaszcz wyglądał, jakby pochodził z innej epoki cienki, wytarty, przylegający do niej, jakby dawno zapomniał, jak ogrzewać. Siwe włosy splątały się, a deszcz je przykleił do głowy. Stała tak, jakby chciała wtopić się w ceglaną ścianę za nią.

Zamarłam. Nie wiedziałam, co robić.

Wtedy przyszli stały bywalcy. Punktualnie, jak zawsze. Były trzy w wirze eleganckich perfum i zadufanych opinii. Starsze panie w dopasowanych płaszczach, jedwabnych apaszkach, ich obcasy stukotały jak znaki interpunkcyjne.

Gdy ją zobaczyły, powietrze zamarzło.

“Boże, ten zapach!” szepnęła jedna, pochylając się do koleżanki. “Woda mi kapie na buty!” wykrzyknęła druga. “Proszę pana, pan to toleruje? Niech ją pan wyrzuci!” powiedziała trzecia, patrząc na mnie wymownie.

Znów spojrzałam na kobietę. Wciąż stała na zewnątrz, jakby próbowała zdecydować, czy bezpieczniej zostać, czy uciec.

“Znowu w tym płaszczu?” zauważył ktoś za mną. “Nie prała go chyba od czasów PRL-u.” “Nie stać jej choćby na porządne buty.” warknęła inna. “Po co w ogóle ją wpuścić?” padło ostatnie, zmęczone osądem.

Przez szybę widziałam, jak jej ramiona opadają. Nie ze wstydu raczej jak ktoś, kto słyszał to już tyle razy, iż stało się to tłem, ale wciąż bolało.

Kasia, moja asystentka dwudziestoparoletnia studentka historii sztuki nerwowo na mnie spojrzała. Miała łagodne oczy i tak cichy głos, iż często ginął w odgłosach galerii.

“Chcesz, żebym…” zaczęła, ale przerwałam. “Nie,” powiedziałam stanowczo. “Niech zostanie.”

Kasia zawahała się, potem skinęła głową i odeszła.

Kobieta weszła powoli, ostrożnie. Dzwonek nad drzwiami zadzwonił cicho, jakby sam nie wiedział, jak ją ogłosić. Z jej butów kapała woda, zostawiając ciemne plamy na drewnianej podłodze. Płaszcz wisiał na niej otwarty, cienki i przemoczony, spod niego wyglądał wyblakły sweter.

Słyszałam, jak szepty wokół stają się ostrzejsze.

“Tu nie pasuje.” “Pewnie choćby nie potrafi przeliterować ‘galeria’.” “Rujnuje całą atmosferę.”

Nic nie powiedziałam. Zaciśnięte pięści przy bokach, ale głos spokojny, twarz neutralna. Patrzyłam, jak przechodzi przez salę, jakby każdy obraz był kawałkiem jej historii. Nie niepewnie, ale z celowością. Jakby widziała coś, czego my nie widzimy.

Podeszłam bliżej. Jej oczy nie były tępe, jak myśleli inni. Były ostre mimo zmarszczek i zmęczenia. Zatrzymała się przed małym impresjonistycznym obrazem kobieta pod wiśnią i lekko przechyliła głowę, jakby próbowała coś sobie przypomnieć.

Potem poszła dalej. Minęła abstrakcje i portrety, aż dotarła do tylnej ściany.

Tam się zatrzymała.

To był jeden z największych obrazów w galerii miejski horyzont o wschodzie słońca. Żywe pomarańcze rozpływały się w głębokim fiolecie, niebo wtapiało się w cienie budynków. Zawsze kochałam ten obraz. Miało w sobie coś z cichego smutku jakby coś się kończyło, gdy właśnie się zaczyna.

Kobieta zastygła w bezruchu.

“To… to moje. Ja to namalowałam.” szepnęła.

Odwróciłam się do niej. Najpierw pomyślałam, iż źle usłyszałam.

Sala zamilkła. Nie w pełnym szacunku milczeniu, ale w tym, które zapowiada burzę. Potem rozległ się śmiech głośny, ostry, odbijający się od ścian, jakby chciał zadawać rany.

“Oczywiście, kochanie,” powiedziała jedna z kobiet szyderczo. “To twoje? To może Mona Lisę też ty namalowałaś?”

Inna wybuchnęła śmiechem, pochylając się do koleżanki: “Wyobrażasz sobie? Pewnie w tym tygodniu choćby się nie myła. Popatrz tylko na ten płaszcz!”

“To już żałosne,” odezwał się ktoś za mną. “Kompletnie odleciała.”

Ale kobieta nie drgnęła. Jej twarz się nie zmieniła, tylko broda uniosła się lekko. Jej ręka drżała, gdy wskazała prawy dolny róg obrazu.

Tam było. Ledwo widoczne, pod warstwą farby, wtulone w cień budynku: M. Ł.

Coś we mnie drgnęło.

Kupiłem ten obraz prawie dwa lata temu na lokalnej licytacji komorniczej. Poprzedni właściciel powiedział tylko, iż pochodzi z opróżnionego magazynu i sprzedał go wraz z kilkoma innymi bez historii, bez dokumentów. Spodobał mi się.

Nazywałem go. Ale nigdy nie dowiedziałem się, kto go namalował. Pozostały tylko te wyblakłe inicjały.

A teraz stała przede mną nie domagając się, nie teatralnie, po prostu cicho.

“Mój wschód słońca,” powiedziała cicho. “Pamiętam każde pociągnięcie pędzla.”

Sala zamilkła to milczenie, które ma zęby. Rozejrzałam się po gościach; dotychczasowe aroganckie miny zaczęły się chwiać. Nikt nie wiedział, co powiedzieć.

Podeszłam bliżej.

“Jak pani na imię?” zapytał

Idź do oryginalnego materiału