Moje wspomnienia o Włosiu Kozłowskim zaczęły się od samego początku od odmowy życia. Tak po prostu, bez powodu.
Matka urodziła go w środku nocy, po godzinie krwawienia, i nie zastanawiając się, czy dziecko żyje, owinęła go w szmatę i kazała współlokatorowi wyrzucić ten pakunek na śmietnik.
Rano przyjdzie wywóz, a potem nic! krzyczała. Zrób to, póki ludzie nie wstają!
Na szczęście ludzie, których matka tak obawiała się, wstają wcześnie. A współlokator, prosty, choć nie najbystrzejszy, nie wrzucił małego Włosia do kosza. Położył go obok, przykrył starym płaszczykiem, który gdzieś tam się znalazł.
Tak więc chłopiec nie zmarzł i czekał, aż przyjdzie sąsiadka, ciocia Jadwiga, wyprowadzająca rano swego psa Szarika. Szarik, nagle nie mogąc powstrzymać się przed sikanie, szczekał donośnie, a ciocia, nie mając innego wyjścia, przycisnęła mokry pysk psa w dłoni, wyciszyła go na chwilę i w pośpiechu wybiegła w szlafroku i kapciach, gniewna na męża za słaby prezent na rocznicę.
Szarik, szczęśliwy z wolności, pobiegł po podwórku, potem stanął, nie zwracając uwagi na zimną właścicielkę, zaszczekał jeszcze raz i ruszył w stronę koszy.
Dokąd to pędzisz, szalona?! zawołała Jadwiga. Kogo wołasz?!
Szarik nie zamierzał się zatrzymać. Dobiegł do koszy, obrócił się wokół paczki, w której jęczał Włosiu, i nagle wykrzyknął tak, iż ciocia Jadwiga chwyciła się za serce.
O Boże! Co tam jest?! Co znalazłaś?!
Ciekawość zwyciężyła ostrożność. Ciocia odrzuciła płaszcz, odsunęła krawędź szmaty i wykrzyknęła głośniej niż pies, wołając po pomoc.
Mąż Jadwigi, wujek Mikołaj, spał jak kamień. Nie obudził go ani szczek szarik, ani wiertarkogwoździarka, której sąsiedzi używali tylko w weekendy, ani domowe obowiązki cioci. Jedyną rzeczą, na którą reagował natychmiast, był płacz żony.
Jadź! Idę! wstał Mikołaj w kolorowych, pięknie zdobionych majtkach uszytych przez żonę i wybiegł na podwórko, nie wiedząc jeszcze, co się stało, ale pewien, iż potrzebna jest pomoc.
To, co zobaczył, nie tylko całkowicie go wytrząsnęło, ale i zniweczyło plany z rana z teściakiem. Wujek Mikołaj wyszedł ze szczyptą szczęścia, przyjął dodatkową porcję jedzenia duży kanapkę z kiełbasą i, nie mówiąc żonie nic, położył się odpoczywać.
Objął żonę, przetarł łzy z jej policzków i rozkazał:
Uspokój się i zdejmij szlafrok!
Mikołaj!
Valuś, nie kłóć się! Bo zmarznie!
Włosiu, który jeszcze nie wiedział, jaką rolę odegrają ci ludzie w jego życiu, przyjął wołanie mężczyzny jako prośbę o pomoc. Jego cichy jęk nie był krzykiem, ale wystarczyło, by ktoś usłyszał.
Mikołaj, biorąc od żony ciepły szlafrok, sam siebie zaskoczył, okrył Włosia i pobiegł do klatki schodowej, krzycząc do Szarika, który wciąż się turlał:
Do domu!
Karetka przyjechała szybko, Włosiu zabrano do szpitala.
Ciocia Jadwiga jeszcze długo płakała na ramieniu męża, potem zrozumiała, iż musi przygotować śniadanie, i po raz ostatni nakarmiła Szarika prawie całą resztę wędliny w domu, ze współczuciem.
Kogo bardziej żałowała Szarika, porzuconego noworodka, czy siebie? pozostało tajemnicą, choćby dla niej samej.
Wydawało się, iż to koniec, bo wrócić do podwórka, które niemal odbierało mu życie, Włosiu nie miał ochoty. ale los, złośliwy żartowniś, postanowił inaczej. Ten mały chłopiec, trzymający się życia jak dorosły, którego los zwykle łaska nie darzy, leżał w szpitalnym łóżku, patrząc na biały sufit, jedząc pożywne zupy i mocno śpiąc, rozczulając pielęgniarki swoją spokojną naturą.
Złoto, a nie dziecko! Jakie to spokojne! Nie płacze prawie wcale. Inne dzieci płaczą, a on, kiedy coś woła, to tylko sprawą jest. Kto odważy się odrzucić taki dar? Żywy!
Włosiu nie mógł odpowiedzieć. Nie wiedział, iż ma matkę, a już tym bardziej nie wiedział o ojcu, który nie chciałby mieć pojęcia o nim ani o innych nieślubnych dzieciach, które rozrzucił po całej Polsce przy najlżejszej zgodzie. Ci ludzie zniknęli w zapomnieniu, a imię nadała mu pielęgniarka, nazwisko wybrała opieka społeczna: Kozłowski, jak wszyscy miejscowi odrzutnicy.
W Domu Malucha Włosiu też go kochali, rozpieszczali, bo nie był kapryśny, nie wymagał własności, po prostu czekał, aż ktoś się do niego przyłoży.
Taki gwałtownie się znajdzie dom. Piękny i zdrowy. Gdzie lepszy? Może znajdą rodziców! szepkały pośród siebie opiekunki.
Los jednak miał własny plan. Chłopiec niedługo zabrało się, a nowa mama po sześciu miesiącach od przyjęcia dokumentów odwołała się, mówiąc, iż nie chce wychowywać cudzoziemca. Zwróciła go tam, skąd go wzięła jak zabawkę w sklepie: nie podoba się oddaj.
Nowy ojciec nie sprzeciwił się. Cieszył się, iż niedługo zostanie ojcem nie na pokaz, a własnym dzieckiem, którego czekał dziesięć lat, nie mając nadziei. Lekarze jednogłośnie twierdzili, iż nie zostanie ojcem, bo natura nie pozwala.
Włosiu, jak na początku swego burzliwego życia, nie zrozumiał wiele, smuciło go jedynie to, iż przestali go nosić na rękach i śpiewać kołysanki. Z czasem jednak zapomniał o tym, tak jak ludzie często zapominają dobre rzeczy, pamiętając jedynie te złe.
Wciąż patrzył w sufit, jadł kaszę, cieszył się, gdy ktoś go pogłaskał, chociaż nie było to mile widziane.
Nie żałuj nikogo, ale zawsze braknie rąk, mawiał mój dziadek.
Po raz drugi przybędą do niego, gdy skończył trzy lata.
Ja mówił z powagą, podając dłoń mężczyźnie, który miał być jego ojcem Wowa!
Czy on ma jakieś dziwactwa? zapytał mężczyzna, podnosząc brew, patrząc na swoją piękną, jak obraz, żonę.
Nie, potrzebujemy zdrowego dziecka! Ten chłopiec nie pasuje.
Włosiu nie wiedział, iż chce podzielić się nową wiedzą od niania, która pokazywała mu liście na parapecie i mówiła:
Widzisz, Włosiu, nadeszła jesień! Krople deszczu płaczą, liście układają się w dywan. Piękna, prawda? Jesień to twoja przyjaciółka! Urodziłeś się we wrześniu, może los przyniesie ci szczęście? Dobrych rodziców, Włosiu! To byłoby wspaniałe!
Los, słysząc to, odsunął nieszczęście. Ci, którzy mieli go zabrać, odwrócili się i odeszli. Włosiu, nie pojąwszy, kim byli i po co przyszli, zapomniał o nich już następnego dnia, nie wiedząc, iż los już szepcze mu w ucho, dotykając brudnego okna i myśląc o szczęściu swego bratanego.
Pierwsze, co zrobiła niania, to zajrzała do podwórka, gdzie kiedyś znaleziono Włosia.
Co zobaczyła?
Walentynę, jak zwykle, wyprowadzającą Szarika. Stała pośrodku podwórka, patrząc w stronę koszy i wzdychając, jakby los sam się do niej przywierał.
Kiedyś, w młodości, Walentyna była duszą pełną życia. Cieszyła się każdym dniem, łączyła naukę, pracę i marzenia o wielkiej miłości. Nie była szczególnie piękna, więc nie liczyła na wybór, ale marzyć nie mogła nic.
Mama, przymierzając jej nową spódnicę, mówiła:
Trochę krótsza, córeczko, jak dziewczyny noszą teraz. Tylko… nogi muszą być dłuższe i piękniejsze. Nic! Weźmiemy inną!
Czym? westchnęła Walentyna, patrząc w lustro.
Gdy są wady, znajdą się zalety. Włosy gęste, oczy piękne. Rzęsy jasne? Da się poprawić. Talia nie jest szczerze smukła? Dobierzmy bluzkę do spódnicy. Będziesz najpiękniejsza w domu! Pamiętaj, uroda to nie natura, a to, jak siebie kochasz.
Dlaczego? pytała.
Bo mężczyźni to czują. Chcą piękna, którą nie odwróci wzrok. Gdy zobaczą jedną, myślą: Ta jest wyjątkowa! A inna, szara, przy niej mężczyzna zachwyca się! Rozumiesz? To sekret.
Czy mam tę siłę? zapytała.
Oczywiście! Każda ją ma, nie każda umie jej używać. Załóż nowy strój i zobacz, jak to leży.
Walentyna po latach skończyła studia, dostała pracę, ale nie spotkała jeszcze miłości. Rodzice kupili jej używany samochód, który wymagał troski, ale spełniał swoją rolę. Dzięki niemu nie musiała wstawać o świcie, by zdążyć do pracy, bo komunikacja miejska w miasteczku była kiepska. Rodzice nie musieli już wozić jej na wiosnę sadzonki i wracać jesienią z plonem, który choć skromny, był dumą ojca Walentyny, który uprawiał grządki.
Walentyna z ostrożnością usiadła za kierownicą, gwałtownie nauczyła się prowadzić, a przy tym dbała o swój stalowy rumak. Potrzebował dobrego mechanika znalazła Mikołaja.
Ich związek był spokojny: kwiaty, czekoladki, poznanie rodziców. Nikt nie zdziwił się, gdy Walentyna ogłosiła, iż wyjdzie za mąż.
Walentyno, gratulacje! Mikołaj to dobry człowiek! Jesteście do siebie podobni. Szczęście i rada!
Dopiero po latach, obserwując pary, Walentyna pojął, iż ci, co się dogadują, mają w sobie coś nieuchwytnego. Nie zawsze to widać, ale czują, iż są jednością.
Gdy lekarze powiedzieli Walentynie i Mikołajowi, iż nie będą mieli dzieci, spojrzeli na siebie i westchnęli, dotykając ramion, dzieląc ból w ciszy sypialni.
Mikołaju Chciałem dziecko
Ja też, Walentyno. Dzieci są piękne, ale i bez nich możemy żyć. Najważniejsze, iż jesteśmy razem!
Temat już nie poruszali. Każdy znosił to po swojemu, ale nie puszczali ręki.
Czas leczył rany, a Mikołaj i Walentyna pogodzili się ze swoją jedyną rodziną sobą. Rodzice odchodzili kolejno, zostawiając po sobie ciepłą nostalgię. Do domu wprowadzono Szarika. Los mógłby iść dalej, gdyby nie szczek Szarika w dniu narodzin Włosia.
Od tego momentu Walentyna nie mogła spać spokojnie. Często śniła o chłodnym, jesiennym poranku, liściach i wilgoci, szła po podwórku, patrząc na psa, słysząc cichy płacz dziecka, budząc się w spocie, szukając odpowiedzi. Mąż pytał:
Co się stało, Walentyno?
Złe sny
Coś złego?
Nie wiem, Mikołaju Nie wiem
Po raz pierwszy Walentyna ukryła przed mężem niepokój. Bała się wyznać, iż trzyma w dłoni małą główkę, którą jedzie w szlafroku, a którą mężczyzna otulił.
Mikołaj również milczał, obawiając się podnieść temat, wiedząc, jak bolesne było dla żony trzymanie w rękach obcego dziecka, którego ktoś wyrzucił bez litości.
W końcu Szarik zniknął. Walentyna wypuściła go jak zwykle na podwórko, pozwoliła mu zrobić interesy, po czym zgięła się, by posprzątać po psie. Gdy skończyła, zorientowała się, iż Szarika nie ma.
Szukając po sąsiednich ogródkach, zaglądając pod krzaki, wołając imię psa, wróciła do domu i zadzwoniła do męża, by kontynuować poszukiwania razem. Szarik po prostu zniknął.
Dwa dni i dwie noce Walentyna płakała, wędrując po okolicy, a trzeciego dnia Szarik wrócił brudny, mokry po deszczu, ale żywy.
Szarik! euforii moja! złapała go w ramiona. Gdzie byłeś?!
Szarik polizał ją nos, podnosząc futrzastą główkę, a Walentyna poczuła dreszcz, przypominający dziecko, które kiedyś trzymała w dłoniach.
Mikołaju! wykrzyknęła,Mikołaj podszedł do niej, spojrzał głęboko w oczy i szepnął, iż los wreszcie pozwoli im przyjąć Włosia jako własnego syna.

![Innowacyjna lekcja języka polskiego. Wesele w ZSP 1! [wideo, zdjęcia]](https://tkn24.pl/wp-content/uploads/2025/11/Innowacyjna-lekcja-jezyka-polskiego.-Wesele-w-ZSP-1-6.png)





![Mieszkasz w bloku? Bezwzględny zakaz już działa. Grube kontrole, zaglądają do toreb, sypią się mandaty. Na koniec do mieszkańców przychodzą listy grozy [19.11.2025]](https://warszawawpigulce.pl/wp-content/uploads/2025/11/Blok-kontrola-urzad.webp)





