Obudziło mnie głośne tupanie na ganku. Ktoś otrzepywał buty ze śniegu. Czyżby w nocy padało – przemknęło mi przez myśl i rzuciłem się do okna. Oślepiający blask wdarł się do pokoju, raził oczy do bólu.
Na zewnątrz panowała przepiękna zima, której w najmniejszym stopniu nie wróżył wczorajszy zwykły, pochmurny, jesienny dzień. Świat tonął w białym puchu osiadłym czapami na świerkach w ogrodzie, krzewach bzu i zdobił koronkowo każde oczko siatki ogrodzeniowej. Otulona bielą wieś zdawała się senna i jakby w letargu. Tylko strużki dymu pnące się pionowo do góry dawały świadectwo życia w domach.
– Czy nasz student wyleguje się jeszcze w łóżku, gdy na dworze ponowa? – głos Karola podziałał na mnie jak kubeł zimnej wody i natychmiast stanąłem na równe nogi.
Delikatny dzwonek janczarów przyciągnął moją uwagę na powrót do okna. Właśnie podjechały sanie ze starym Magą otulonym w służbowy kożuch.
Stangret majątkowego zaprzęgu zawsze zjawiał się na czas, bez względu na pogodę. Był wyjątkowym służbistą i paradował w mundurze masztalerskim na co dzień i od święta. Dbał o konie jak mało kto, o czym świadczyła błyszcząca sierść na wypasionych zadach.
Darzył dużym szacunkiem mojego ojca, dyrektora PGR-u w Szczecińskiem, gdzie spędziłem swoje młode, szczęśliwe lata. Miał też jeszcze jedną dobrą cechę, która szczególnie przypadła mi do gustu. Lubił powozić na polowaniach, co zresztą wykorzystywałem wielokrotnie podczas letnich i zimowych wakacji.
Dzisiaj zaprzągł dwa siwki przeznaczone na specjalne okazje, a taką bez wątpienia było polowanie wigilijne. Konie nerwowo przestępowały z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać, kiedy pociągną sanie przed siebie, w kierunku wyznaczanym lejcami woźnicy. Ten widok ponaglił mnie. Śpiesznie zakładałem myśliwskie ciuchy, nie zapominając o ciepłej bieliźnie, skarpetach i zastanawiałem się, gdzie szukać gumofilców, które na taką pogodę były niezbędne.
Z dołu docierał apetyczny zapach gotowanych grzybów i kapusty, mieszający się z zapachem świeżo wyjętych z pieca postnych bułek, bez których nie mogła się obyć Wigilia. W żaden inny dzień dom nie pachnie takim bukietem drażniącym organ powonienia, jak właśnie w ten jeden dzień w roku.
Dzień radosnych narodzin zbliżających do siebie najbardziej oddalonych ludzi. Niby zwykły, jak każdy w kalendarzu, a jednak inny, obejmujący duszę tajemną błogością i spokojem.
W kuchni przy stole siedział Karol i popijał z kubka gorącą herbatę. Przywitał się ze mną serdecznie. Zapytał swoim zwyczajem o studia i ponaglił do wyjazdu, bo w umówionym miejscu miał czekać nadleśniczy z trzema leśniczymi, a po drodze mieliśmy zabrać też księgowego, no i oczywiście trzech naganiaczy zamieszkałych na skraju wsi.
Babcia przerwała lepienie uszek z grzybami, których dziesiątki w równych rzędach żółciły się na lnianych ściereczkach i ukroiła pajdę świeżej postnej bułki. Podała słoik z konfiturami i nalała kubek gorącego kakao. Rygorystycznie przestrzegała postu i na nic innego nie mogłem liczyć. I nie liczyłem, wiedząc doskonale, jakie przysmaki pojawią się na stole wraz z pierwszą gwiazdą na niebie, których trudno oczekiwać przy innych okazjach.
Do kuchni weszła mama z zaróżowionymi od mrozu policzkami. Wracała z porannego obrządku.
– Piękna pogoda na polowanie. No, zbierajcie się, bo tylko przeszkadzacie w przygotowaniach świątecznych. Tyle jeszcze do zrobienia i lepiej jak chłopów nie ma w domu. Na szczęście pan Karol wyciął wczoraj choinkę, bo dzisiaj bym się jej pewnie od was nie doczekała, a na dodatek, gdzie odtajałaby ze śniegu? No, jazd mi stąd! Już was nie ma! – z uśmiechem zamachnęła się lnianą ścierką.
Ostatni łyk parzący język. Kurtka, torba z przyjemnym chrobotem przemieszczających się ładunków, gumofilce na nogi i… rażący blask w drzwiach wyjściowych na chwilę przysłonił świat. Mroźne powietrze aż zakłuło w płuca, chmurka wydychanej pary buchnęła z ust. Wymarzona pogoda na polowanie i myśli biegły już do ośnieżonej kniei.
Stanowisko wypadło mi na końcu flanki, na drodze, gdzie przez rzadki młodnik prześwitywało pole oziminy. Nie byłem z niego zbytnio zadowolony, ale nie wiedziałem jeszcze wtedy, iż tak naprawdę to nie ma złych stanowisk na polowaniach zbiorowych i na każdym z nich trzeba być gotowym do szybkiego oddania strzału.
Pomny przykazań Karola, udeptałem śnieg pod nogami i złożyłem się parokrotnie, by sprawdzić, czy broń dobrze wskakuje w dołek. W młodniku biały puch osiadł na puszystych gałęziach sosenek, nie docierając do dna lasu. Strąciłem dwie czapy po obu stronach stanowiska, aby mieć lepszy wgląd na linię i w głąb miotu, i zamarłem w bezruchu, pilnie penetrując wzrokiem przedpole.
Nie słyszałem, jak ruszyła naganka, puszysty śnieg głuszył wszelkie odgłosy i dopiero dwa szybkie strzały na czole wzmogły czujność. Dłonie silniej ścisnęły szyjkę dubeltówki, gotowe rzucić broń do oka. I wtedy z głośnym łopotem i kwoktaniem zerwał się gdzieś niedaleko kogut, śmigając patynową czerwienią nad sosenkami.
Nim zdążyłem się złożyć, już go nie było w zasięgu strzału. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch z lewej strony, tuż przy polu. Spłoszony z kotliny szarak rwał przed siebie, byle dalej od natrętnych grzechotek naganiaczy. Złapałem go na muszkę, wyprzedziłem i pociągnąłem za spust. Skoziołkował przez łeb i znieruchomiał.
Nie zdążyłem pochwalić sam siebie za udany strzał, gdy kilka czerwonopiórych z hałasem rozkwitło w powietrzu. Wypaliłem z obu luf, przeładowałem i moja dwunastka zagrzmiała ponownie, niestety, nie czyniąc krzywdy żadnemu z nich.
Gorycz porażki podniosła bicie serca. Strzały padały gęsto, co oznaczało, iż trafiono na dobre pędzenie, jedno z trzech przewidzianych na ten szczególny dzień. Antek, kierujący polowaniem, z góry zapowiedział, iż nie bierze pod uwagę miotów z grubą zwierzyną i dla niej, co najwyżej należy się dzisiaj snopek pachnącego siana, a nie kula i zgodnie z tradycją skupi się na drobnej, która trafi na symboliczny pokot.
Jego obfitość miała wróżyć udany, lub nie, następny sezon. Wziął mnie zresztą na bok i szepnął „łam lufy!”…
Gdy jako ostatni dotarłem na miejsce zbiórki, na karawanie czerwieniło się od bażantów, wisiało też kilka zajęcy, do którego dołożyłem z odrobiną dumy i mojego, wszak to był drugi w życiu. Moim kolegom poszło jednak znacznie lepiej, ale trudno się było dziwić, to byli wytrawni strzelcy i doświadczeni myśliwi, gdzie tam mnie żółtodziobowi do nich. Każdy z nich jednak podszedł z szacunkiem do mnie, ściskając dłoń i gratulując udanego strzału.
Nikt nie wspomniał o pudłach, które przecież zdarzają się każdemu. Humor dopisywał wszystkim, na co niewątpliwie wpływała przepiękna pogoda. Po przedłużających się rozmowach, pełnych żartów i kpin z nadleśniczego, który „przespał” lisa, strzelając tuż za kitą, Antek zarządził kolejne pędzenie.
Pędziliśmy parów za wsią, porośnięty gęsto krzewami, wśród których dominowały bez czarny, łozy i kępy tarniny. Tutaj wszystko się mogło zdarzyć i zapowiadał się dobry miot. Pamiętając o tym, po cichutku zajmowaliśmy stanowiska.
Antek na podniesionych do góry palcach pokazywał tylko wylosowany numer, a jego właściciel odłączał się od idących gęsiego i stawał, natychmiast udeptując śnieg pod stopami. Gdy przyszła kolej na mnie, Antek mrugnął porozumiewawczo i niezbyt głośno powiedział:
– Masz dzisiaj szczęście. To doskonały przesmyk. Pilnuj dobrze, bo powinieneś mieć lisa na bank – i odszedł śpiesznym krokiem, pociągając za sobą leśniczego na flankę.
Słowa kolegi podziałały jak rozgrzewająca nalewka. Ciepło rozlało się po całym ciele, dotarło też do rąk. Ściągnąłem, więc rękawiczki i obejmując gołymi dłońmi dubeltówkę, zająłem pozycję wyczekującego strzelca. I dobrze, bo jeszcze nie przebrzmiał głos sygnałówki, a na sztych pojawił się rudzielec wężowatym ruchem wymykający się z miotu. Złożyłem się, gdy na chwilę skryła go kępa uschniętej trawy. Ledwie wysunął się zza niej, wymierzyłem w przednie stawki i miękko nacisnąłem spust. Ku mojej euforii został w tropie.
Chciałem skoczyć do niego i przytrzymać, by mieć absolutną pewność, iż jest mój! Antek miał rację z tym przesmykiem. Ten to ma rozeznanie w terenie – z nieukrywanym podziwem wspomniałem słowa kolegi i bacznie obserwowałem rozciągniętego mykitę, który wydawał mi się największy na świecie.
Skupiony na zdobyczy zapomniałem, iż miot trwa i nagle dostrzegłem jakiś ruch z lewej strony. Ku mojej rozpaczy zobaczyłem, jak drugi lis śmiga przez linię niczym ruda błyskawica. Rzuciłem broń do ramienia i mierząc za rozłożysty świerczek, w miejsce domniemanej ucieczki rudzielca, oddałem strzał. Śnieżny pył sypiący się z gałęzi rozbłysnął w słońcu brylancikowym bukietem i opadł na ziemię.
Pudło! Ale gapa ze mnie. Zamiast pilnować nieboszczyka, trzeba było wypatrywać żywej zdobyczy – karciłem siebie za tak głupie puszczenie pewnego lisa. To by było dopiero, gdybym na pokocie położył dwa rudzielce! Oczyma wyobraźni widziałem podziw w oczach kolegów i dumę moich nauczycieli. A tu masz, taki blamaż!
W niewiarygodnych cierpieniach dotrzymałem do końca pędzenia i natychmiast po sygnale pobiegłem sprawdzić strzał, bez większej nadziei na sukces. Coś jednak pchało mnie w to miejsce, nie tylko wpojony obowiązek myśliwski. Na zestrzale nie znalazłem ani ścinki, ani odrobiny farby. Parłem jednak przed siebie, pilnując śladów skoków na śniegu i… Oniemiałem z wrażenia. Kilka kroków za świerczkiem leżał mój lis, jak płomienna smuga rozciągnięta na białym dywanie. Żar sukcesu rozpalał od środka.
Na polanie, na którą dotarliśmy po ostatnim pędzeniu, płonęło już ognisko. Nieopodal stały małe sanki zaprzęgnięte w jednego konia i od nich szedł nasz ojciec z termosem gorącej herbaty i białymi listkami opłatka na drewnianej tacy.
Naganiacze niemal z marszu układali pokot na świerkowych gałązkach naprzeciw sarniego paśnika wypełnionego po brzegi pachnącym sianem koniczyny. Na czole moje dwa lisy, potem kilka szaraków i kilkanaście złotopiórych kogutów. Byłem królem polowania!
W ten jedyny dzień w roku, gdy wszyscy łączą się wokół narodzin Maleńkiej Dzieciny.
Maciej Łogin (1944–2016)