**Wianek dla żywej: jak jedna przesyłka zakończyła małżeństwo**
W kuchni unosił się zapach smażonych kotletów, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi. Weronika, nie zdążywszy choćby zdjąć fartucha, otworzyła i zobaczyła młodego kuriera.
— Dzień dobry! Państwa przesyłka — powiedział energicznie.
— Jaką przesyłkę? Nic nie zamawiałam — zdziwiła się Weronika.
— Mieszkanie dziesiąte? — doprecyzował.
— Tak.
— Więc wszystko się zgadza.
Kobieta niepewnie podpisała się na dokumencie i odebrała duże pudełko. Gdy je otworzyła, krew ścięła jej się w żyłach. W środku leżał pogrzebowy wianek. Nie świąteczny, nie dekoracyjny — prawdziwy, z czarną wstęgą, na której widniało jej imię.
Nadawca nie był wskazany. Tylko milczące przesłanie: *„Śpij spokojnie, Weronika”*.
— Trzeba nienawidzić kogoś aż tak, żeby przysłać do domu wianek! — szepnęła później drżącym głosem.
Mąż, Marek, zbagatelizował sprawę:
— Skąd pewność, iż to mama? Przecież cię kocha!
— Kocha? choćby imienia mojego nie wymawia! — przypomniała z goryczą Weronika.
I rzeczywiście, przyszłej teściowej nie podobało się w niej wszystko: wzrost „metr z kawałkiem”, praca na recepcji, skromne sukienki. Weronika starała się, szyła sobie ubrania, była uprzejma — ale w odpowiedzi dostawała tylko grymasy i uszczypliwości.
— Popatrz na to nieporozumienie — szeptała Elżbieta Kazimierzowa do syna. — choćby dwóch zdań nie potrafi złożyć!
A on milczał, udawał, iż wszystko jest w porządku. ale właśnie to milczenie było przyzwoleniem. Matka coraz częściej pozwalała sobie za dużo — mimo iż mieszkali w mieszkaniu Weroniki.
Gdy Weronika zaproponowała wynajęcie lokalu, który zadowoliłby teściową, ta odrzuciła każdą opcję. Krzykiem, pretensjami, histerią. A Marek pił herbatę i milczał.
Gdy wianek nie poskutkował, nastąpił kolejny krok. Mąż nagle znalazł w schowku męską bieliznę.
— Masz mi coś do powiedzenia? — syknął, trzymając „znalezisko”.
— A tobie samemu nic nie wydaje się dziwne? Jak ja miałabym tam sięgnąć? choćby ze stołka nie dosięgnę!
Klucze do mieszkania miała teściowa. Wszystko stało się jasne. Ale Marek znów milczał.
Kolejny „prezent” — wiaderko jagód. Teściowa wręczyła je ze słowami:
— Witaminy! Dla synowej!
Następnego dnia Weronika znalazła w wiaderku… żywego, ale przemrożonego w lodówce zaskrońca. Na szczęście, w obecności męża. Ten oczywiście nie uwierzył, iż to było celowe: *„Sam się wślizgnął, bywa”*.
Później Weronika znalazła pod łóżkiem lalkę z wbitymi szpilkami. Sytuacja zaczęła przypominać tani thriller. I wciąż znosiła to wszystko. Bo kochała. Bo wierzyła, iż mężczyzna za jej plecami to obrona, a nie tylko syn swojej matki.
Kropkę postawił przypadek. Weronika wróciła z pracy wcześniej i zastała Marka z inną. W ich własnym mieszkaniu.
Wyrzuciła go. Szybko. Bez litości. W samych skarpetkach, jak to mówią.
Próbował się tłumaczyć:
— To ona przyszła! Ja niczego nie planowałem!
Ale Weronika już nie wierzyła. Zwłaszcza iż „gość” okazał się siostrzenicą przyjaciółki teściowej. Wszystko stało się zbyt oczywiste.
Trzy lata znosiła. Ktoś inny nie wytrzymałby choćby trzech miesięcy. Ale ona miała nadzieję.
A Marek? Wrócił do mamy. Gdzie indziej?
Lecz i tam czekała niespodzianka. Matka miała romans. Okazało się, iż ostatnia miłość bywa gorsza od pierwszej. I nie u niej, a w kawalerce adoratora. Elżbieta Kazimierzowa — bezdomna, ale zakochana.
Ironia losu?
Morał? Ostrożnie życzcie sobie spełnienia marzeń. Czasem się spełniają. Tylko nie tak, jakbyście chcieli.