Joanna Ostrowska: Czy czujesz się przez cały czas w jakikolwiek sposób związany z Wielkopolską?
Krzysztof Jasiński: Bardzo. Bardzo mi to imponuje, iż mogę od czasu do czasu użyć takiego argumentu: może jako Wielkopolanin jestem Szkotem na wygnaniu, albo Irlandczykiem, ale jestem dzięki temu osobą, która ma wyraźnie określoną tożsamość.
J.O.: To zgodnie z powiedzeniem, iż Wielkopolanie to Szkoci wygnani za skąpstwo z własnej ojczyzny?
K.J.: Tak. Bardzo mi imponuje to, co jest taką „prusacką etyką”. Może to za dużo powiedziane, ale wyniosłem to z poznańskiego domu mojej matki, a także z tego, co było wokół mnie. Przeniosło się to na moje wychowanie, ma ono ten ślad pruski, może nie w takim wielkomiejskim wymiarze, jak w Poznaniu, ale w tym małomiasteczkowym.
Po wojnie, kiedy rodzice wracali z wysiedlenia (ojciec aż z Wołynia) przez Generalną Gubernię, gdzie się urodziłem, matka parła do powrotu do Poznania. Zatrzymywaliśmy się po drodze w różnych skoligaconych dworach. jeżeli mam jakieś wspomnienia z dzieciństwa, to z tych niesamowitych dworów właśnie. Kiedy zatrzymaliśmy się w Śmiglu, byłem już jakby obciążony poznańskimi wspomnieniami mojej matki, całą tą, jakby powiedzieć, mitologią poznańską.
Matka mi tę wielkopolskość wbijała prostymi regułami. Najogólniej rzecz biorąc, narzucając taki kanon wychowania, iż coś jest „tak”, a coś – „nie tak”; na przykład, jak trzeba się w domu zachowywać. Do dziś zachowałem te poznańskie rytuały domowe: iż tydzień to jest tydzień, każdy następny podobny do poprzedniego, ale niedziela jest inna: rano trzeba wykonać pewne czynności i one wszystkie muszą być zrobione tak, żebyśmy zdążyli na sumę. Czasami z tą niedzielą miałem problemy, dlatego iż musiałem iść na pierwszą mszę jako ministrant, potem wrócić do domu, żeby wykonać ten niedzielny rytuał domowy. Prawdziwej kawy wtedy nie było, tylko zbożowa. Jak ciotka z Poznania, z ulicy Roosevelta, siostra mojej mamy, przywiozła kawę z Unry, to było coś nieprawdopodobnego.
Niedziela pachniała kawą, od rana stał nakryty stół, żadnej improwizacji. Czekało się z tym niedzielnym śniadaniem. Zawsze musiał być placek z kruszanką. I jednocześnie zapachy z kuchni, ponieważ zanim poszliśmy na sumę, już się zaczynało gotowanie obiadu. Na gazowym piecyku w kuchni, na małym płomieniu był nastawiony rosół.
Jak się wracało z sumy (czasami jeszcze, jak mama pozwoliła, to były lody, bo po drodze była lodziarnia), otwierało się drzwi i uderzał zapach rosołu. Siadaliśmy do stołu. Do dzisiaj rosół jest dla mnie najważniejszy i absolutnie wszystko wiem o rosole, bo go wielokrotnie gotowałem i znam wszystkie jego tajemnice.
Może się wydawać, iż to mało wiąże się z tematem, ale ta wielkopolskość kojarzy mi się właśnie z takimi drobiazgami, z wychowaniem. Wielkopolskość to dla mnie tak zwane dobre zachowanie i maniery – to, co się nazywa po poznańsku kindersztubą. Poszanowanie dla tego, co jest rytuałem jedzenia: najpierw popatrzeć, co jest na półmiskach, zastanowić się, a dopiero potem nakładać na talerz. Oczywiście wszystko to dyskretnie. Jak popatrzysz na talerz, to twój cały organizm zaplanuje, ile da radę zjeść i wtedy nie zostanie nic na talerzu, prawda? Ale uważaj: dokładać możesz sobie tylko, jak zobaczysz, czy inni już sobie nałożyli. Do dzisiaj to mam, iż jak nałożę sobie na talerz, to mój organizm jest przygotowany do zjedzenia tego do zera.
Mówię o drobiazgach, ale to wszystko się ze sobą wiąże, na przykład jak się ubierać, jak składać ubrania. Ta poznańskość pojawia się w drobnych sprawach, generalnie związanych z porządkiem. Chodzi o to, żeby zostawiać za sobą porządek, żeby wszystko było zawsze uporządkowane, iż ja za to odpowiadam. Matka gotowała, a myśmy z siostrą zmywali. Trzeba wiedzieć, jak to zrobić dobrze. Nie wolno było pozwolić, żeby coś stało i zasychało. Jak matka mnie wołała, to widziałem, iż właśnie zdjęła coś z patelni, ponieważ patelnię myje się wyłącznie, jak jest ciepła.
Do dzisiaj nie używam żadnych detergentów. Patelnia była jeszcze gorąca, a ja ją szorowałem ścierką, bo nie było żadnych gąbek. Absolutnie nie ma mowy, żebym nie umył podłogi, nie odstawił butów czy nie zmienił pościeli. To wszystko we mnie jest wielkopolskie, bo taki był mój poznański dom.
Śmigiel to jest szczególne miasteczko, bardzo piękne, ma swoją legendę. Tam było zawsze 99 wiatraków. Jak ktoś setny wiatrak zbudował, to któryś z tych pozostałych musiał się spalić, żeby zawsze było 99. To było małe miasteczko, które produkowało mąkę dla całej okolicy. A przede wszystkim był to znany w świecie, a już na pewno w Europie, ośrodek ariański. Była tam szkoła ariańska, gdzie uczył się słynny Krzysztof Arciszewski, który potem musiał uciekać z Polski. Ten generał i poeta, który potem walczył w Ameryce Południowej, niezwykle światły człowiek, etnograf, został właśnie ukształtowany przez śmigielskich arian. To właśnie w Śmiglu zabił tego nieuczciwego adwokata, który oszukał jego rodzinę, i dlatego musiał wyjechać.
Śmigiel o mnie nie zapomniał i tak zupełnie bezinteresownie odwdzięczył mi się. Przez wiele lat nie miałem intensywnych kontaktów z tym miastem, ale w jego mieszkańcach jest lokalny patriotyzm i cieszyli się, kiedy mnie tam gdzieś w telewizorze czy w filmie pokazywali. Uznali, iż Jasiński to nasz człowiek i w 2003 roku dostałem honorowe obywatelstwo miasta Śmigla. Jak mnie ktoś pyta o odznaczenia czy nagrody, to ja zawsze na pierwszym miejscu mówię: honorowy obywatel miasta Śmigla, bo to jest dla mnie jest największa nagroda.
J.O.: Jakie masz wspomnienia ze Śmigla z lat tuż powojennych?
K.J.: Znów: to są klisze albo takie błyski dłuższe lub krótsze. Niektóre dotkliwe dla pamięci, bo towarzyszył im na przykład strach. Świat dookoła był szary i dosyć brudny. Infrastruktura społeczna była straszna; nie było na przykład żadnych toalet, i jak się gdzieś wychodziło, to trzeba było uważać. My mieszkaliśmy w poniemieckim domu dyrektora browaru, więc mieliśmy porządną infrastrukturę domową, najlepszą w miasteczku. Tyle iż odwiedzały nas szczury z tego browaru.
Są też wspomnienia takie bez strachu, czyli ciepłe, związane z dzieciństwem, z domem, ze środowiskiem samego miasteczka, z lasem, z wodą. Hodowałem króliki, grałem na fanfarze, do dzisiaj się popisuję. W drodze do rynku był bardzo istotny rzeźnik i on mamie, ponieważ mama znała papieroplastykę, zlecał wykonywanie wystaw.
Mama była po przedwojennej szkole, miała różne umiejętności, jak to panienka z dobrego domu. Dekorowała u rzeźnika witryny i dzięki temu barterem dostawaliśmy wędliny. Pamiętam dobrze szczegóły, jak ona tam te wędliny potrafiła ułożyć, iż jak zwierzątka wyglądały – można było to wszystko porobić dzięki pieprzu i liści bobkowych.
Jedno wspomnienie jest nerwowe: byłem bardzo małym chłopcem, nie chodziłem jeszcze do szkoły, a mój ojciec był kierownikiem szkoły podstawowej, więc wydelegowano mnie z kwiatkami na główny plac, żeby witać powracającą z Berlina Armię Czerwoną. Oni zatrzymali się w tym mieście, nie wiem, na 24 godziny, może dłużej.
Mam przed oczami, jak ta armia stoi, orkiestra gra, a ja muszę wręczyć jakiemuś oficerowi kwiatki. To jest jeden obraz, raczej taki matejkowski, szeroka panorama. Działo się to na rynku, nie tylko głównym placu Śmigla, ale dodatkowo miejscu, gdzie rozstrzelano najważniejszych obywateli tego miasta, zanim myśmy do niego przyjechali. Bo myśmy się pojawili dopiero w 1945. Ojciec mnie oprowadzał i opowiadał wszystko o miasteczku, pamiętałem o tym i zawsze tam stawałem, jakoś się szczególnie zachowywałem wobec tej tego miejsca. Jeszcze nie było tablicy pamiątkowej, która jest dzisiaj, ale były ślady kul w miejscach, gdzie ich rozstrzelano.
Ponieważ mieszkaliśmy przy głównej ulicy, czyli tej arterii, która przebiega przez całe miasteczko, potem widzę następnego dnia, jak czerwonoarmiści wychodzą. Musieli iść pod naszymi oknami, możliwe, iż w kierunku Leszna – tak: od Kościana, przez Śmigiel, do Leszna.
I mam ich do dzisiaj w oczach, jak idą w białych mundurach. To jest niesamowite, bo te mundury nie były białe, tylko tak sprane, iż z khaki zrobiły się prawie białe. Na rynku z przejęcia nie dostrzegłem tego i dopiero następnego dnia zauważyłem, bo byli blisko. Byłem w oknie z mamą i siostrą, widziałem ich skośne oczy. Bardzo gwałtownie szli. Słyszałem bębny. Przeszli kawałek, potem jeszcze jakiś czas rezydowali w okolicy.
Było bardzo śmiesznie, jak później przychodzili do miasta. Na przykład można ich było spotkać na kolędzie – wiele lat byłem ministrantem, więc chodziłem z księdzem po kolędzie. Pod Śmiglem Rosjanie mieli swoją stanicę, pilnowali linii telefonicznej i energetycznej, ale przede wszystkim telefonicznej, która z Berlina biegła gdzieś tam daleko. Nie wiem, który z moich kolegów, starszy ministrant, wpadł na ten pomysł. Zawsze na takich kolędach coś się dostawało i myśmy się tym dzielili.
Pamiętam, jak żeśmy zmienili słowa pieśni, żeby od tych żołnierzy też coś dostać. Zamiast
„I Józef stary, i Józef stary, ono pielęgnuje”, śpiewaliśmy: „I Józef Stalin, i Józef Stalin ono pielęgnuje, Chrystus się rodzi…”.
Oczywiście znakomicie to skutkowało i w ogóle była z tego przyjaźń polsko-radziecka. Ksiądz do nas mrugał groźnie, ale ksiądz był fantastyczny. Potem rosyjska armia odeszła, przypuszczam, iż tej linii już pilnowały polskie władze.
Miałem to wielkie szczęście, iż w Śmiglu naszym księdzem był Leon Kantorski, późniejszy kapelan „Solidarności” w Warszawie. Był znany przede wszystkim z tego, iż w Podkowie Leśnej pod Warszawą razem z Katarzyną Gaertner organizowali msze bigbitowe. On był moim wychowawcą, ponieważ mój ojciec wcześnie umarł.
Moja matka, „pani kościółkowa”, robiła dekoracje na wszystkie ważne kościelne uroczystości. No i matka chciała, żeby ksiądz Leon Kantorski zastępował mi ojca, bo w rodzinie nie było żadnego mężczyzny. To był porządny ksiądz, więcej – fantastyczny ksiądz, bardzo dobrze go wspominam i to było dla mnie dosyć ważne, ponieważ jestem podatny na wpływy, na wszelkie energie metafizyczne.
Taka „metafizyczna influenza” przy nim się zaczęła, a przecież byłem gówniarzem. On potrafił mi powiedzieć:
„Chodź, zamkniemy kościół”; po służeniu do mszy, jak ludzie wyszli, mówił: „Usiądźmy i posłuchaj ciszy. Słyszysz to echo? Zobacz, jak tu jest. Rozumiesz, iż tu nie chodzi o Pana Boga z brodą, ale On tu mieszka”.
Mówił to tak, iż skóra mi cierpła na plecach.
J.O.: Ależ to bardzo teatralne.
K.J.: Oczywiście! Można powiedzieć, iż tak się zaczęła moja droga z teatrem.