Wiek to tylko liczba: Życie w wirze pasji

polregion.pl 2 dni temu

Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności

Gabriela szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzenie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka uchodziła za próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów — przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl o tym ściskało się jej serce.

Ostatni raz tak mocno przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, ostawiając tylko cień dawnej swobody. Ale teraz, patrząc na swoje dorosłe już dzieci, Gabriela tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.

Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie jest tak źle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyrok czasowi, i wyszła spełnić prośbę męża.

Świętowanie zaplanowano z rozmachem: na wybrzeżu Chorwacji, w gronie przyjaciół i rodziny. Gabriela początkowo się opierała — data, twierdziła, nie jest do zabawy, tylko do refleksji nad życiem. Do tego drogo, daleko, kłopotliwie. Ale jej głos utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Marek, którego wszyscy nazywali Markiem, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po pokaz slajdów z przebojami Grzegorza Turnaua. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście, Gabrysi.

Usiadła na miękkim dywanie w salonie, ciężko wzdychając, i otworzyła stary kufer. Zdjęć nie było wiele — ślady dwóch emigracji i niezliczonych przeprowadzek. Dziecięcych fotografii prawie nie zostało: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Gdańsk, nie było miejsca na sentymenty. Część udało się odzyskać od rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka kartek: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.

Marek, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski twarde stawały się przestarzałe, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przewracać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.

Przeglądając zdjęcia, Gabriela natrafiła na fotkę z matury — w tym samym sukienku, które podarowała jej babcia z dziadkiem z Wrocławia. Kolejne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku studiów. A to — komunia starszego syna, jego wymuszony uśmiech i jej własna duma. I nagle — zdjęcie przyklejone do drugiego. Ostrożnie je odkleiła. Serce zamarło. Kinga. Obok — Gabriela w szmaragdowej sukience na chrzcinach.

Nie widziały się prawie trzydzieści lat.

Kinga wpadła do ich grupy stażystów jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Krucha, z krótką fryzurką i ogromnymi oczami, wyglądała na dziewczynkę, dopóki nie zaczęła mówić. Wtedy wszyscy rozumieli: przed nimi nie tylko mądra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Wilna, przyjechała z matką i mężem — starszym od niej o dobrą dekadę, który był jej promotorem. Egzaminy zdała za pierwszym razem, tak dobrze, iż proponowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.

Z Gabrielą zżyły się natychmiast. A gdy matka Kingi zaczęła opiekować się synem Gabrieli, stały się wręcz jak siostry. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może pójdę do endokrynologii? — zastanawiała się Gabriela.
— Po co? — machała ręką Kinga. — Jeszcze trzy lata wkuwania, a potem czekanie na pacjentów. A terapeuta — od razu do boju, wszystkie drogi prowadzą przez ciebie!
W końcu Gabriela została na interne, a Kinga poszła do endokrynologii. I wyjechała do Wiednia.

Kinga miała idealną rodzinę: matka, mąż, młodsza siostra — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łzy, kliniki. I nagle — cud. Córeczka urodziła się tuż przed dyplomem. Kinga postanowiła zostać w Wiedniu, wśród polskiej diaspory.

Rozstanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, matka Kingi wyrywała słuchawkę, domagając się relacji, jak tam „jej maleństwo” — syn Gabrieli. Ale czas mijał, telefony stawały się rzadsze, życie oddalało je od siebie. I nagle — zaproszenie na chrzciny.

Kinga z zachwytem opisywała uroczystość: suknia za dziesięć tysięcy złotych, stylistka z Paryża, fryzury za osiemset euro — i to pod koniec lat dziewięćdziesiątych! Gabriela wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Ania uspokoiła ją:
— Włosy masz boskie. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Gabriela kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garnitur dla Marka, ogromną walizkę i krem brązujący. Na opalanie nie było czasu, a jej blade nadbałtyckie ciało nie było gotowe na austriackie słońce.

Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Wiedniu. Gabriela założyła wygodne trampki, Marek — koszulkę z napisem „Gdańsk — wcale nie tak źle!” — i ruszyli podbić miasto.

Plan był ambitny: Dunaj, Katedra Św. Szczepana, Naschmarkt, nabrzeże. Ale w rzeczywistości — korki, tłumy, targ okazał się zbyt głośny, a katedra w remoncie. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Marek narzekał, ale wszystko nagrywał telefonem.

Potem był Dunaj, mewy, zapach wody, uliczni muzykanci i aromat wiedeńskiej kawy. A jeszcze — przejazd po Kärtnerstrasse, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Tutaj, chyba, Arnold Schwarzenegger pił kawę — powiedziała Gabriela.
— Może nie Arnold, ale ktoś bardzo podobny — zaśmiał się Marek.

Na wieGabriela westchnęła głęboko, patrząc na to zdjęcie, i pomyślała, iż może czas znów zadzwonić do Kingi — przecież życie zawsze ma jeszcze jedną kartę do rozdania.

Idź do oryginalnego materiału