Wiek to tylko liczba: Życie w wirze namiętności

polregion.pl 2 dni temu

Aleksandra szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzenie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka oznaczała próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów, to przejście do kategorii „osób starszych”. Na samą myśl o tym serce ściskało się w piersi.

Ostatni raz tak dotkliwie przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, pozostawiając tylko cień dawnej wolności. Teraz jednak, patrząc na swoje dorosłe już dzieci, Aleksandra tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.

Stanęła przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie tak źle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się podobnie. Nic mnie nie boli, wszystko działa, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i wyszła, by zająć się zadaniem od męża.

Świętować postanowili z rozmachem: nad polskim morzem, w gronie przyjaciół i rodziny. Aleksandra początkowo protestowała — data, twierdziła, to nie powód do zabawy, a do refleksji nad życiem. Do tego drogo, daleko, kłopotliwie. Ale jej głos utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Marek, którego wszyscy nazywali Małym, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od biletów po slajdowisko pod przeboje Kultu. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Aleksandrze.

Usiadła na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było wiele — ślady po dwóch emigracjach i niezliczonych przeprowadzkach. Dziecięcych fotografii prawie nie zostało: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Szczecin, nie było miejsca na sentymenty. Co nieco udało się odzyskać od rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka zdjęć: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.

Marek, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski stawały przestarzałe, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przeglądać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.

Przeglądając zdjęcia, Aleksandra natknęła się na fotkę z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Lublina. O, kolejne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku. A tu — komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i jej własna duma. I nagle — zdjęcie przyklejone do drugiego. Ostrożnie je odkleiła. Serce zamarło. Kasia. A obok — Aleksandra w szmaragdowej sukience na chrzcinach.

Nie widziały się prawie trzydzieści lat.

Kasia wpadła do ich grupy stażystów pod koniec lata, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurką i ogromnymi oczami, wydawała się dziewczynką, dopóki nie otworzyła ust. Wtedy wszyscy rozumieli: to nie tylko mądra głowa, ale prawdziwy talent. Pochodziła z Gdańska, przyjechała z matką i mężem — był jej promotorem i starszy o dobre dziesięć lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem i to tak, iż widziano ją w każdej specjalizacji. Wybrała kardiologię – prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.

Z Aleksandrą znalazły wspólny język od pierwszego dnia. A gdy mama Kasi zaczęła nosić syna Aleksandry, stały się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej mówiły o przyszłości.
— Może pójdę w endokrynologię? — zastanawiała się Aleksandra.
— Po co? — machała ręką Kasia. — Jeszcze trzy lata nauki, a potem czekać na pacjentów. A internista — od razu w wir, przez ciebie przechodzą wszystkie ścieżki!
W końcu Aleksandra została na interne, a Kasia poszła w endokrynologię. I wyjechała do Krakowa.

Kasia miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łzy, kliniki. I nagle — cud. Córka urodziła się tuż przed dyplomem. Kasia postanowiła zostać w Krakowie, wśród przyjaciół i znajomych.

Rozstanie było dramatyczne. Przyjaciółki często dzwoniły, mama Kasi wyrywała słuchawkę, pytając o „swojego malucha” — syna Aleksandry. Ale czas płynął, telefony stawały się rzadsze, życie rozdzielało je coraz bardziej. I nagle — zaproszenie na chrzciny.

Kasia z zachwytem opisywała uroczystość: suknia za dziesięć tysięcy, stylistka z Warszawy, fryzury po osiemset złotych — a to były lata dziewięćdziesiąte! Aleksandra wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Basia uspokoiła:
— Włosy masz przepiękne. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Aleksandra kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garniak dla Marka, ogromną walizkę i samoopalacz. Na opalanie nie było czasu, a jej blada pomorska cera na słońce nad morzem raczej nie była gotowa.

Przyjechali w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Krakowie. Aleksandra w wygodnych adidasach, Marek — w koszulce „Szczecin – wcale nie tak źle!” — i ruszyli podbijać miasto.

Plan był ambitny: Rynek, Wawel, Sukiennice, planty. W praktyce — tłumy, tłok, Sukiennice okazały się za głośne, a Wawel w remoncie. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Marek narzekał, ale wszystko nagrywał telefonem.

Potem był Rynek, gołębie, zapach kawy, uliczni grajkowie i smak prawdziwej polskiej kiełbasy. A jeszcze — przejazd przez Kazimierz, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Tu, zdaje się, Cezary Pazura pił kawę — powiedziała Aleksandra.
— Eee, może nie Cezary, ale ktoś bardzo podobny — zaśmiał się Marek.

Na Rynku weszła do butiku, przymierzyła okulary za trzy stówy, spryskała się perfumami za pięćdziesiąt i wyszła, zostawiając za sobą woń luksNa szafie stała stara, pokryta kurzem walizka, która przypomniała jej, iż życie to nie tylko wspomnienia, ale też nowe podróże, które wciąż mogą się zacząć.

Idź do oryginalnego materiału