Wiek to tylko liczba: Życie pełne pasji

newsempire24.com 1 tydzień temu

Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności

Barbara szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzenie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątkę uważano za próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów — przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl o tym serce ściskało się w piersi.

Ostatni raz tak mocno przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odchodzi bezpowrotnie, zostawiając jedynie cień dawnej swobody. Teraz, patrząc na swoje dorosłe dzieci, Barbara tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.

Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie jest tak źle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, ojej, ojej, ojej.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i odeszła, by wypełnić zadanie męża.

Świętować postanowili z rozmachem: nad morzem, w Grecji, w gronie przyjaciół i rodziny. Barbara początkowo się opierała — data, mówiła, nie nadaje się do zabawy, tylko do refleksji nad wiecznością. Do tego drogo, daleko, kłopotliwie. Ale jej głos utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Wojtek, którego wszyscy nazywali Wojtkiem, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po slajdowisko pod przeboje Czesława Niemena. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Barbarze.

Usiadła na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było zbyt wiele — ślady dwóch emigracji i niezliczonych przeprowadzek. Dziecięcych fotografii prawie nie zachowało się: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Kraków, sentymentalizm nie miał miejsca. Część udało się odzyskać dzięki rodzicom, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — z tamtych czasów zabrała tylko kilka zdjęć: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.

Wojtek, w przeciwności do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski twarde się starzały, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przeglądać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.

Przeglądając zdjęcia, Barbara natknęła się na fotografię z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Paryża. A tu kolejna — z praktyk w szpitalu po trzecim roku medycyny. I jeszcze jedna — komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i jej własna duma. Nagle — zdjęcie przyklejone do innego. Ostrożnie je odłączyła. Serce zamarło. Ania. Obok — Barbara w szmaragdowej sukience na święcie Chinczałaki.

Nie widziały się prawie trzydzieści lat.

Ania wpadła do ich grupy stażystów jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, wyglądała na dziewczynkę, dopóki nie zaczęła mówić. Wtedy wszyscy rozumieli: przed nimi nie tylko bystra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Wilna, przyjechała z matką i mężem — był jej promotorem i starszy o dobrych kilkanaście lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, i to tak, iż proponowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.

Z Barbarą zżyły się w mgnieniu oka. A gdy matka Ani zaczęła opiekować się synem Barbary, stały się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może pójdę w endokrynologię? — zastanawiała się Barbara.
— Po co? — machnęła ręką Ania. — Jeszcze trzy lata gryźć naukę, a potem czekać na pacjentów. A internista — to od razu do boju, wszystkie drogi prowadzą przez ciebie!
W końcu Barbara została na internie, a Ania wybrała endokrynologię. I wyjechała do Salonik.

Ania miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łzy, kliniki. I nagle — cud. Córka urodziła się tuż przed dyplomem. Ania postanowiła zostać w Salonikach, wśród polskiej diaspory.

Rozstanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, matka Ani wyrywała słuchawkę, domagając się relacji o „swoim maluchu” — synu Barbary. Ale czas płynął, telefony stawały się rzadsze, życie rozdzielało je coraz bardziej. Aż nagle — zaproszenie na Chinczałaki, gruzińskie święto pierwszego roku dziecka.

Ania z zachwytem opisywała uroczystość: sukienka za dziesięć tysięcy złotych, stylistka z Rzymu, fryzury po osiemset złotych — i to pod koniec lat dziewięćdziesiątych! Barbara wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Kasia uspokoiła ją:
— Masz przepiękne włosy. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Barbara kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garnitur dla Wojtka, ogromną walizkę i balsam brązujący. Na opalanie nie było czasu, a jej blada krakowska cera wyraźnie nie nadawała się do greckiego słońca.

Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Salonikach. Barbara włożyła wygodne adidasy, Wojtek — koszulkę z napisem „Kraków — nie taki zły!” — i ruszyli podbijać miasto.

Plan był ambitny: morze, Biała Wieża, targ, nadbrzeże. Ale w rzeczywistości — korki, tłumy, rynek okazał się zbyt hałaśliwy, a Biała Wieża była w remoncie. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Wojtek narzekał, ale wszystko fotografował telefonem.

Potem był spacer nad morzem, mewy, zapach soli, uliczni muzycy i aromat greckiej kawy. A jeszcze — przejażdżka ulicą Olympou, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Chyba tutaj Brad Pitt pił kawę — powiedziała Barbara.Wojtek tylko się roześmiał, a Barbara westchnęła, myśląc, jak bardzo życie potrafi zaskoczyć, choćby po sześćdziesięciu latach.

Idź do oryginalnego materiału