Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności
Bożena szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzieć ją na głos było nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka oznaczała próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów — przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl o tym serce ściskało się jej w piersi.
Ostatni raz tak dotkliwie przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, zostawiając tylko cień dawnej wolności. Ale teraz, patrząc na swoje dorosłe już dzieci, Bożena tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.
Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie tak źle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdzieści lat, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko się zgina, puk-puk w nieomalowane drewno.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i wyszła spełnić prośbę męża.
Świętować postanowili z rozmachem: na wybrzeżu Turcji, w gronie przyjaciół i rodziny. Bożena początkowo się opierała — ta data, mówiła, nie jest do zabawy, ale do rozmyślań o wieczności. Do tego drogo, daleko, kłopotliwie. Jej głos jednak utonął w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Marek, którego wszyscy nazywali Maćkiem, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po slajdowisko pod przeboje Kultu. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Bożenie.
Usiadła na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było aż tak wiele — ślady dwóch emigracji i niezliczonych przeprowadzek. Dziecięcych fotografii prawie nie zachowało się: gdy w wieku kilka ponad dwadzieścia lat opuszczała rodzinny Szczecin, nie było miejsca na sentymenty. Coś udało się odzyskać przez rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko kilka kartek: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta została w przeszłości, która nigdy nie nadeszła.
Marek, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie się zakręciło: telefony się psuły, dyski twarde wychodziły z mody, foldery z plikami ginęły pod dziwnymi nazwami. Albumy, które można było przewracać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.
Przeglądając zdjęcia, Bożena natknęła się na fotkę z matury — w tej samej sukience, którą podarowali jej dziadkowie z Warszawy. O, jeszcze jedna — z praktyk w szpitalu po trzecim roku. A tu — komunia starszego syna, jego naprężony uśmiech i jej własna duma. I nagle — zdjęcie przyklejone do drugiego. Ostrożnie je odkleiła. Serce zamarło. Kinga. Obok — Bożena w szmaragdowej sukience na święcie chrzcin.
Nie widziały się prawie trzydzieści lat.
Kinga wdarła się do ich grupy stażystów pod koniec lata, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, wyglądała na dziewczynkę, dopóki nie otworzyła ust. Wtedy wszyscy rozumieli: przed nimi nie byle kto, a prawdziwy talent. Emigrantka z Lwowa, przyjechała z matką i mężem — ten był jej promotorem i starszy o dobrych kilkanaście lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, i to tak, iż proponowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.
Z Bożeną zżyły się natychmiast. A gdy mama Kingi zaczęła opiekować się synem Bożeny, stały się wręcz jak siostry. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może powinnam iść w endokrynologię? — zastanawiała się Bożena.
— Po co? — machnęła ręką Kinga. — Jeszcze trzy lata wkuwania, a potem czekanie na pacjentów. A internista — od razu do boju, wszystkie drogi prowadzą przez ciebie!
W końcu Bożena została na internecie, a Kinga poszła w endokrynologię. I wyjechała do Stambułu.
Kinga miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata prób, łez, klinik. I nagle — cud. Córka urodziła się tuż przed dyplomem. Kinga postanowiła zostać w Stambułu, wśród lwowskiej diaspory.
Rozstanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, mama Kingi wyrywała słuchawkę, domagając się opowieści o tym, jak tam „jej maluch” — syn Bożeny. Ale czas płynął, rozmowy stawały się rzadsze, życie oddalało je coraz bardziej. I nagle — zaproszenie na chrzciny, święto pierwszego roku dziecka.
Kinga z zachwytem opisywała uroczystość: suknia za dziesięć tysięcy złotych, stylista z Paryża, fryzury po osiemset złotych — i to w końcówce lat dziewięćdziesiątych! Bożena wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Kasia uspokoiła ją:
— Masz przepiękne włosy. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Bożena kupiła szmaragdową sukienkę z odkrytymi plecami, garnitur dla Marka, ogromną walizkę i samoopalacz. Na opalanie nie było czasu, a jej blada bałtycka cera do tureckiego słońca ewidentnie nie pasowała.
Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Stambule. Bożena włożyła wygodne adidasy, Marek — koszulkę z napisem „Szczecin — nie taki zły!” — i ruszyli podbijać miasto.
Plan był ambitny: Bosfor, Hagia Sofia, Wielki Bazar, nadbrzeże. Ale w praktyce — korki, tłumy, bazar okazał się zbyt hałaśliwy, a Hagia Sofia w renowacji. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Marek narzekał, ale wszystko filmował telefonem.
Potem był Bosfor, mewy, zapach morza, uliczni muzycy i aromat tureckiej kawy. A jeszcze — przejażdżka po İstiklal, gdzie każda witryna wyglądała jak kadr z filmu.
— Tutaj, zdaje się, Brad Pitt pił kawę — powiedziała Boż— No, może nie Brad, ale ktoś bardzo podobny — zaśmiał się Marek, zabierając ją w stronę kolejnej kawiarni, gdzie życie wciąż miało dla nich niespodzianki.