Wiedziałam, iż zadzwonisz, mamo…
Telefon zadrżał w trakcie wykładu. Zosia wyciągnęła go z kieszeni, spojrzała na ekran i odrzuciła połączenie. Ale telefon zawibrował ponownie.
— Kwiatkowska, miej trochę przyzwoitości. Albo wyłącz ten telefon, albo odpowiedz — powiedziała z irytacją wykładowczyni.
— Odpowiem. Mogę wyjść? — Zosia błagalnie spojrzała w stronę drzwi.
— Wyjdź — westchnęła profesor.
— Milena, co się stało? Mam zajęcia — zapytała Zosia, wychodząc na korytarz.
— Zosiu… Twoi rodzice mieli wypadek — drżącym głosem powiedziała Milena.
— Co?! — Zosia osunęła się na ścianę.
— Przyjedź jak najszybciej.
Blada i zdruzgotana wróciła do sali, wrzuciła książki do plecaka i już miała wyjść, gdy głos profesor zatrzymał ją przy drzwiach.
— Nic nie powiesz, Kwiatkowska?
— Przepraszam, muszę już iść — wypaliła Zosia i wybiegła.
— Zosia! Co się dzieje?! — Kacper dogonił ją na schodach.
— Nie wiem. Milena dzwoniła, mówi, iż rodzice mieli wypadek. Prosi, żebym przyjechała.
— Żyją? Jadę z tobą.
— Kacper, nie musisz…
— Mogę się przydać. Daj telefon, zamówię taksówkę. — Dopiero teraz Zosia zorientowała się, iż wciąż ściska komórkę w dłoni.
— Boże, żeby tylko żyli… — szepnęła, podając mu telefon.
W taksówce nerwowo szarpała pasek od torebki. Kacper przykrył jej dłoń swoją, uspokajająco ściskając.
— Proszę jechać szybciej — poprosiła kierowcę, choć wydawało jej się, iż stoją w miejscu.
— Nie mogę, tu wszędzie fotoradary — odparł flegmatycznie.
— Zapłacę za mandat, tylko przyśpiesz, błagam — mówiła, ledwo powstrzymując łzy.
— Ech… — westchnął kierowca i wcisnął gaz, wyprzedzając inne auta. — No to albo razem dojedziemy, albo razem się rozbijemy.
W końcu dotarli. Kacper płacił, a Zosia już biegła w stronę domu.
Milena wyjrzała przez okno i wyszła na ganek dużego, piętrowego domu. Łzy płynęły jej po policzkach, a ręce miała złożone jak do modlitwy.
— Żyją? — Zosia wbiegła na schody, zatrzymując się przed nią.
— Leszek Januszewicz zmarł na miejscu. A Alicja w szpitalu.
— Czemu od razu nie powiedziałaś? W którym szpitalu?
— W pierwszym.
— Kacper, taksówka odjechała? — Zosia odwróciła się do niego.
— Zaraz wracają — sięgnął po telefon. — Pan już jedzie? Proszę zawrócić…
Zosia przestała się spieszyć. Płakała na tylnym siedzeniu, wtulona w ramię Kacpra.
Lekarka nie chciała jej wpuścić do matki.
— To moja mama! Puśćcie mnie! — krzyczała Zosia, łkając.
— Jest w ciężkim stanie, nieprzytomna.
— Chcę ją zobaczyć… — błagała.
— Dobrze. Ale bez krzyków — ostrzegła lekarz i zaprowadziła ich na intensywną terapię.
Potem znów jechali taksówką, już do domu.
— Mamo… Ona przeżyje, prawda? — pytała Zosia Kacpra. — Nie mam już nikogo. Nikogo.
— A Milena? To przecież twoja krewna? — spytał.
— Gospodyni. Pracuje u nas od trzydziestu lat, stała się jak rodzina. Tylko mówiłam, iż to ciotka, żeby nikt się nie czepiał.
— Dlaczego?
— Wszyscy w grupie mają gospodynie? I jak myślisz, jakby na mnie patrzono, gdyby wiedzieli?
Resztę drogi milczeli. Pod domem Kacper chciał wysiąść, ale Zosia go powstrzymała.
— Nie trzeba. Zadzwonię jutro — powiedziała i weszła do środka.
Milena wyszła z kuchni na jej spotkanie.
— No i co? Widziałaś mamę?
— Tak. Jest w śpiączce.
— Jezu, Zosiu… — Milena objęła ją i wybuchnęła płaczem. — Modlimy się, żeby Ala wygrała. Pogrzebem Leszka zajmie się firma, już dzwonili. — Głaskała Zosię po plecach. — Co za nieszczęście… Jaki dobry człowiek był twój ojciec. Nigdy nie podniósł głosu…
Zosia zostawiła Milenę jej lamentom i poszła do swojego pokoju, gdzie zwinęła się w kłębek na łóżku.
Milena obudziła ją o świcie. Po jej zapłakanej twarzy Zosia od razu zrozumiała, co się stało.
— Właśnie dzwonili… Zmarła w nocy. Niech odpoczywa w pokoju… — przeżegnała się szybko. — Jak to możliwe, Zosiu?
Potem siedziały w milczeniu w kuchni.
— Zostałam zupełnie sama — szepnęła Zosia.
— Zostanę jeszcze trochę. Ale potem, wybacz, stara już jestem, czas na emeryturę. Pracuję u was od trzydziestu lat. Zaczynałam za czasów Janusza, twojego dziadka.
Minęły pogrzeb, dziewięć dni, czterdzieści. W domu przestali pojawiać się ludzie, koledzy ojca. Telefon ucichł. Dom wypełniła przytłaczająca cisza.
Zosia chodziła na zajęcia tylko dlatego, iż zmuszał ją Kacper. Inaczej leżałaby w łóżku, wpatrzona w ścianę. Milena zmuszała ją do jedzenia — groziła, iż odejdzie, jeżeli Zosia nie zje choć łyżki rosołu. A po co tu była? Gotowała, a nikt nie jadł.
Więc Zosia jadła, żeby nie zostać sama w tym wielkim domu.
Pewnego wieczoru siedziały w kuchni, przed niedotkniętymi filiżankami herbaty. Milena przerwała ciszę.
— Przysięgłam twoim rodzicom, iż nigdy ci nie powiem. Ale ich już nie ma, więc przysięga nie obowiązuje. A ty powinnaś znać prawdę. Niech mi wybaczą Leszek i Alicja. — Przeżegnała się.
— Jaką prawdę? Jaką przysięgę? — zmęczonym głosem zapytała Zosia.
— Taką. Nie jesteś sama. Masz matkę — powiedziała stanowczo Milena.
— Co ty pleciesz? Oszalałaś? Mama nie żyje.
— Nie żyje Alicja Januszewicz. To nie twoja biologiczna matka. Prawdziwa matka, sądzę, żyje. Tylko nie wiem gdzie.
Zosia wpatrywała się w nią oszołomiona.
— Mama nie jest moją mamą? A tata?
— Tata jest prawdziwy. Zaraz ci wszystko opowiem. PracZosia w końcu odnalazła swoją biologiczną matkę, ale zrozumiała, iż prawdziwą rodziną nie zawsze są ci, z którymi dzieli się krew, ale ci, którzy byli przy tobie przez całe życie.