**Dziennik Krzysztofa**
„Weź sobie dziecko, jeżeli chcesz, nie żałuję. Nie mogę na nie patrzeć. Ale w zamian daj mi pieniądze” – powiedziała Wika.
Kinga miała pociągłą twarz z brązowymi, lekko wyłupiastymi oczami, duże zęby i ciężką szczękę. Za to włosy – gęste, ciemne, układające się w grube loczki. Gdy spinała je z tyłu, tworzyła się bujna fryzura, ale wtedy niedoskonałości twarzy rzucały się jeszcze bardziej w oczy. Dlatego Kinga zawsze chodziła z rozpuszczonymi włosami.
Figura też nie była jej mocną stroną – jakby lepił ją niezdarny rzeźbiarz. Ale figurę można ukryć pod ubraniem, a twarz…
Czasem na ulicy jakiś chłopak wołał za nią:
„Hej, panienko, możemy się poznać?”
Lecz gdy się odwracała, bełkotał wymijające przeprosiny i uciekał.
„Po co takiej brzyduli takie włosy?” – wzdychały zazdrosne koleżanki ze szkoły.
Kinga i tak chętnie zamieniłaby je na cienkie i bez koloru, byleby twarz była choć trochę ładniejsza.
Nie miała przyjaciółek. Ale podobał jej się jeden chłopak. Siedział w ławce obok i czasem prosił o ściągnięcie zadania domowego albo podpowiedź na klasówce. Kinga uczyła się znakomicie.
Pewnego dnia ten sam chłopak zaprosił ją do kina. Kinga była w siódmym niebie. Po seansie szli razem do domu, rozmawiając. Chłopak co chwilę oglądał się za siebie.
„Kogo wypatrujesz? Boisz się, iż ktoś zobaczy cię ze mną?” – zapytała wprost.
Zaczerwienił się i zmieszał.
Pod domem niezdarnie ją pocałował. I wtedy zza rogu rozległ się chichot jego kumpli. Kinga od razu zrozumiała – założyli się, czy uda mu się pocałować brzydulę.
„Co ci obiecali w zamian?” – krzyknęła mu w twarz i uciekła.
Od tamtej pory choćby na niego nie spojrzała, a tym bardziej nie dawała ściągać.
„Nie martw się, mężczyzn ci nie zabraknie. Ja wyszłam za mąż, i ty wyjdziesz” – pocieszała ją równie brzydka matka.
Kinga skończyła szkołę ze złotym medalem i dostała się na ekonomię. Studiowała lekko, zdobywając dyplom z wyróżnieniem. Ale zazdrościła ładniejszym koleżankom, które chodziły na randki, wychodziły za mąż, a choćby rodziły dzieci w trakcie studiów.
Po studiach ojciec – znany adwokat z wpływowymi znajomymi – załatwił jej pracę w solidnej firmie.
Koledzy z pracy spieszyli się do domów, do mężów i wiecznie chorych dzieci, a Kinga została po godzinach, kończąc za nich robotę. Nie miała dokąd się śpieszyć. Wszyscy ją lubili za niezawodność, a szefowie doceniali. Można było na niej polegać – robiła wszystko dokładnie i na czas.
W podzięce próbowali ją swatać z przyjaciółmi swoich mężów. Najczęściej byli to rozwodnicy, którzy oddali mieszkanie żonie i dzieciom. Zmęczeni wynajmowaniem pokoi i krótkimi znajomościami, chcieli przycumować do stabilnego portu. I Kinga by im pasowała. Ale ona nie chciała. Jak każda młoda dziewczyna, marzyła o miłości. Płakała w nocy i przeklinała los, iż stworzył ją tak brzydką.
Po latach umarł ojciec, a dwa lata później matka. Oboje byli już w podeszłym wieku – późne małżeństwo, jedyne późne dziecko. Kinga została sama na tym świecie. Czas mijał, a wiek nieubłaganie zbliżał się do tego momentu, kiedy szanse na zdrowe dziecko stawały się znikome.
Jedna z koleżanek namówiła Kingę na wakacje nad morzem.
„Nasz dyrektor miał podobny problem” – szepnęła. – „Mimo iż to przystojny, zdrowy facet, nie mógł mieć dzieci. Żona marzyła o potomku, ale nie chciała rozwodu. Dom, drogie samochody, status… Lekarze zasugerowali im dyskretnie wyjazd nad morze i dobry odpoczynek.”
Pojechali do Turcji. Tam żona zgrzeszyła z przystojnym kelnerem, uprzednio sprawdzając jego grupę krwi – żeby mąż niczego nie podejrzewał. Rozumiesz, do czego zmierzam?
„Skąd to wiesz? O dyrektorze?” – spytała Kinga.
„Nieważne. Ważne, iż wszyscy szczęśliwi. Dyrektor ma dziedzica. na urlopie każdy mężczyzna jest singlem, niezależnie od pieczątki w dowodzie. Opalisz się, odpoczniesz, może i znajdziesz kogoś. Tylko wybierz przystojnego, żeby poprawić geny.”
„Jak psa z rodowodem albo konia na aukcji?” – oburzyła się Kinga.
„Mniej więcej. A co, myślałaś, iż jak? Można próbować i tu, ale po co ci problemy z jego żoną? A tam wszyscy są przyjezdni, samotni.”
Kinga nie wierzyła w sukces, ale wzięła urlop i pojechała. Pewnego dnia, spacerując po molo, poznała sympatycznego mężczyznę. Był idealny – wysoki, barczysty, przystojny. Udawała, iż skręciła nogę. Jak na dżentelmena przystało, podtrzymał ją, zaprowadził do kafejki, gdzie zjedli kolację.
Nie owijała w bawełnę – powiedziała mu, czego od niego chce. Nie uciekł, nie wyśmiał, tylko spojrzał uważnie. I zrozumiał.
Wróciła opalona, wypoczęta i szczęśliwa, jeszcze nie wiedząc, iż jest w ciąży. Dwa tygodnie później miała pewność. A po dziewięciu miesiącach urodziła śliczną dziewczynkę.
Przyjmowała ją położna, która znała takie przypadki i nie oceniała. Do brzydkiej kobiety nikt nie przyszedł, nie wysyłał kwiatów, nie dziękował pod oknem.
Na wypis lekarka podarowała KingKiedy w końcu nadeszła starość, Kinga zrozumiała, iż prawdziwe szczęście nie zależy od urody ani mężczyzny, ale od miłości, którą ofiarowała światu – tej jedynej, której nikt już nie mógł jej odebrać.
**Koniec.**