Wesołe miasteczka lat 90. Rozbłysły jak neony, potem zgasły w jednej chwili jak zapałki

kobieta.gazeta.pl 12 godzin temu
W czasach, gdy Polska dopiero uczyła się wolnego rynku, na placach dwóch miast pojawiły się światła, muzyka i zapach waty cukrowej. Cricoland był jak wyjęty z innego świata, pełen kolorowych karuzel i obietnic nowoczesnej rozrywki. I choć zaczęło się od euforii, to skończyło na zamkniętych bramach.
Za pomysłem Cricolandu stał człowiek, który z cyrkowej areny przeniósł się w świat karuzel. Wiesław "Crico" Podgórski marzył, by kraj po latach szarości znów miał miejsce pełne śmiechu i radości. Wspólnie z niemieckim wspólnikiem, Ulrichem Schubertem, stworzył pierwsze lunaparki w Warszawie i Gdańsku. Kolorowe miasteczka gwałtownie przyciągnęły tłumy, a dzieci i dorośli chłonęli magię nieznanej wcześniej rozrywki. Nikt wtedy nie przypuszczał, iż neonowa bajka potrwa tak krótko.

REKLAMA







Zobacz wideo Energylandia - tak wyglądają procedury bezpieczeństwa w parku



Cricolandy odwiedzały setki Polaków. Zachłysnęli się magią Zachodu
Lata 90. to czas, gdy Polska dopiero oswajała się z nową kapitalistyczną rzeczywistością. Półki w sklepach zaczęły mienić się kolorami, a ludzie z ciekawością sięgali po wszystko, co pachniało Zachodem. Cricoland idealnie wpisywał się w ten klimat. W 1991 roku na gdańskim Placu Zebrań Ludowych stanęło trzydzieści karuzel dla dzieci i dwanaście dla dorosłych. Obok nich pojawiły się ogromne kino sferyczne, elektryczne samochodziki, pałac śmiechu i wirujące maszyny, które wcześniej można było oglądać tylko w niemieckich katalogach. Wszystko migało, grało i błyszczało, co było niemal kosmicznym przeżyciem dla mieszkańców.
Rok później, w 1992, lunapark rozłożył się w samym sercu Warszawy, u stóp Pałacu Kultury i Nauki. W miejscu, gdzie wcześniej rozciągał się pusty betonowy plac, pojawiła się kraina świateł i dźwięków. Wieczorami z daleka widać było snopy reflektorów, a z głośników płynęła zagraniczna muzyka, która mieszała się z okrzykami dzieci. Pachniało popcornem i watą cukrową, a w powietrzu unosiła się ekscytacja czymś zupełnie nowym. Dla wielu była to pierwsza okazja, by poczuć się jak w zachodnim wesołym miasteczku bez konieczności przekraczania granicy.


Karuzele miały nazwy, które brzmiały jak tytuły filmów akcji. W "polskim Disneylandzie" znalazły się takie atrakcje jak "Ranger", "Tajfun", "Heksa" i "Condor". Tłumy ustawiały się w kolejkach do "Super Cinema 2000" - ogromnego namiotu przypominającego latający spodek. Ale to nie koniec rozrywki, jaką oferowało miejsce. W Cricolandzie odbywały się koncerty gwiazd, występy taneczne i festyny, które przyciągały setki ludzi. Można było wygrać pluszowego misia, zjeść frytki z plastikowego pudełka i poczuć się przez chwilę częścią barwnego świata rozrywki, który dopiero raczkował w Polsce. Każdy z dwóch lunaparków był jak okno na świat... Kolorowy, hałaśliwy i nieco chaotyczny, ale niosący coś, za czym wszyscy wtedy tęsknili: euforia i beztroskę.



Upadek "polskiego Disneylandu". Gdy magia przestała działać, nie zostało już nic
Z biegiem czasu ten kolorowy świat zaczął się dosłownie rozpadać. Pod warstwą błyszczącej farby coraz częściej widać było rdzę, a muzyka nie potrafiła już zagłuszyć zgrzytów i trzasków. Większość urządzeń sprowadzano z Zachodu jako używane, więc eksploatowały się szybciej, niż dało się je naprawiać. Choć w lunaparkach wciąż pojawiały się tłumy, za kulisami panował chaos. Brakowało dokumentacji, przeglądów i części zamiennych. Właściciele próbowali łatać usterki, poprawiać, malować, ale magia, która kiedyś przyciągała ludzi, gdzieś się ulotniła.



W Warszawie pod Pałacem Kultury, gdzie jeszcze niedawno świeciły neony i huczał słynny "Ranger", zaczęło robić się pusto. Mieszkańcy skarżyli się na hałas, urzędnicy na brak pozwoleń, a karuzele coraz częściej stawały w połowie obrotu. Po trzech sezonach lunapark zwinął się niemal z dnia na dzień. Część atrakcji przeniesiono do Gdańska, gdzie Cricoland wciąż działał i przyciągał turystów, ale i tu nie na długo.


W połowie lat 90. media coraz częściej pisały o awariach i zaniedbaniach technicznych. W 1996 roku w gdańskim parku doszło do tragedii. Z jednej z karuzel oderwały się drzwi, które uderzyły troje dzieci. Najciężej ranny chłopiec trafił do szpitala w stanie krytycznym. Po wypadku ruszyły kontrole i śledztwa. Okazało się, iż część urządzeń nie miała ważnych atestów, a konserwatorzy działali po omacku, bez dostępu do pełnej dokumentacji technicznej. Momentalnie na miejscu pojawiły się policyjne taśmy. Właściciele zapowiadali modernizację, ale zaufanie było już stracone.
CricolandOtwórz galerię
W 1998 roku Gdańsk nie przedłużył dzierżawy placu Zebrań Ludowych. Skarbówka przejęła majątek, a po kilku tygodniach po parku nie został choćby ślad. Dziś o Cricolandzie przypominają już tylko stare zdjęcia i opowieści tych, którzy widzieli go na własne oczy. Czy pamiętasz Cricoland? Zapraszamy do udziału w sondzie oraz do komentowania.
Zachęcamy do zaobserwowania nas w Wiadomościach Google.
Idź do oryginalnego materiału