Mam taką swoją tradycję, by kończyć stary rok lasem i nowy zaczynać podobnie. Nie inaczej było i teraz. Na ostatnią wycieczkę w grudniu wybrałam 29 dzień miesiąca (bo potem przyjeżdżała Chuda) a pierwsze wędrowanie miało miejsce 1 stycznia.
Jelenie Skały na koniec roku
Końcówka grudnia przypominała bardziej wiosnę niż zimę, odkryłam choćby kwitnącą dąbrówkę rozłogową. Wysoka temperatura i okno pogodowe sprawiły, iż poszłam się powłóczyć.
Trochę wędrowałam utwardzanymi drogami leśnymi, obawiając się grzęzawisk po ostatnich opadach deszczu, jednak gwałtownie je porzuciłam.
Jakoś wędrowanie świeżo wyżwirowanymi duktami nie ma dla mnie smaku. choćby smutno mi się zrobiło, gdy odkryłam, że kolejna z moich ulubionych dróg została pokryta grubą warstwą zmielonego bazaltu. Może raziłoby nie to mniej, gdyby do utwardzania wykorzystano łupki i granitognejs, z których zbudowany jest Kamienicki Grzbiet. Czarny bazalt po prostu razi w oczy.
Miałam nadzieję na spotkanie ze zwierzętami (nawet Gringo został w domu) , ale chyba wszystkie poszły już wyżej w góry, wystraszone kanonadą wiejskich pirotechników przedsylwestrowych. Nie spotkałam jeleni ani dzików. Przebiegło mi tylko stado saren i jakieś wiewiórki. Na Jelenich Skałach zabawiłam tylko chwilę, bo akurat trafiłam na człowieka z psem.
Powłóczyłam się po gołoborzu, napiłam kawy i bezdrożami, łąkami wróciłam do domu, zahaczając o mroczny stary Radoszków, który zimą bezśnieżną zimą odkrywa wiele ze swoich tajemnic.
W Nowy Rok, gdzie oczy poniosą
Moje noworoczne plany uległy zmianie ze względu na wizytę Chudej. Sylwestra świętowaliśmy przy ognisku.
Zamiast całodziennego włóczęgostwa po Kamienickim Grzbiecie, było dwugodzinne snucie się wokół Blizbora.
Postawiłam na intuicyjne dreptanie, uważne stawianie kroków i podziwianie detali. Okrążyłam moją Górę, nie wchodząc na szczyt. Sporo czasu spędziłam za to na blizborskim gołoborzu. To cudowne miejsce bez ścieżki, bez ludzi. Jeszcze niedawno dukt w tamtym kierunku był całkowicie drożny. Teraz wyrastają na nim modrzewie, a ostatnia „pielęgnacyjna wycinka” całkowicie zablokowała przejście. Teraz trzeba po prostu wiedzieć, dokąd się zmierza i iść zgodnie ze swoją pamięcią.
To jednak jest zupełnie nieistotne dla mojego wędrowania, bo przecież nie trzymam się ludzkich ścieżek.
Na piarżysku zachwycałam się pięknie wybarwionymi mchami i porostami, ostrożnie stawiałam kroki ma wielkich głazach, przekraczałam próchniejące pnie. Cudny to był czas.
Powrót zaplanowałam doliną Przecznickiego Potoku, nim tam jednak dotarłam, miałam nieprzyjemność usłyszeć wrzeszczącą grupę pseudo turystów na Modrzewiowej Drodze. Coraz częściej łapię się na tym, ze nie rozumiem osobników swojego gatunku. Naprawdę trzeba swoją obecność w naturze zaznaczyć hałasem, pozostawieniem śmieci, dewastacją?
Od tego momentu moje
postrzeganie przestrzeni uległo zmianie. przez cały czas głęboko czułam naturę, ale był w
tym czuciu lęk, jakieś powidoki niepokoju sylwestrowej nocy w lesie.
Czy kiedyś jako gatunek wrócimy do głębokiego szacunku dla natury? Przestaniemy ją gwałcić i przetwarzać bez ładu i składu, burząc jej harmonię? Czy pozostało nadzieja na przebudzenie?