Mam 65 lat i po raz pierwszy w życiu staję przed gorzkim pytaniem: czy nasze dzieci, dla których z mężem poświęciliśmy wszystko, wyrzuciły nas ze swojego życia jak stare, niepotrzebne rzeczy? Troje naszych dzieci, którym oddaliśmy młodość, siły i ostatnie grosze, dostało od nas, co chcieli, i odeszło, choćby się nie oglądając. Syn nie odbiera telefonu, gdy dzwonię, i łapię się na myśli: czy którykolwiek z nich poda nam szklankę wody, gdy całkiem się zestarzejemy? Ta myśl wbija się w serce jak nóż i zostawia tylko pustkę.
Wyszłam za mąż w wieku 25 lat w małym miasteczku pod Poznaniem. Mój mąż, Marek, był moim kolegą z klasy, upartym romantykiem, który latami zabiegał o moją uwagę. Poszedł na tę samą uczelnię, żeby być blisko. Rok po skromnym weselu zaszłam w ciążę. Urodziła się nasza pierwsza córka. Marek rzucił studia, żeby pracować, a ja wzięłam urlop dziekański. To były ciężkie czasy on harował na budowie od rana do nocy, a ja uczyłam się być matką, próbując jednocześnie nie oblać egzaminów. Dwa lata później znowu zaszłam w ciążę. Musiałam przejść na zaoczne, a Marek brał coraz więcej nadgodzin, żeby nas utrzymać.
Daliśmy radę mimo wszystkich trudności i wychowaliśmy dwoje dzieci starszą córkę Kingę i syna Jacka. Gdy Kinga poszła do szkoły, w końcu dostałam pracę w zawodzie. Życie zaczęło się układać: Marek znalazł stabilną posadę z dobrą pensją, urządziliśmy mieszkanie. Ale ledwo odetchnęliśmy, gdy okazało się, iż czekam trzeciego dziecka. To był nowy cios. Marek zapieprzał jeszcze więcej, żeby utrzymać rodzinę, a ja zostałam w domu z małą Zosią. Do dziś nie wiem, jak to przetrwaliśmy, ale krok po kroku odzyskaliśmy równowagę. Gdy Zosia poszła do pierwszej klasy, po raz pierwszy poczułam ulgę jakby kamień spadł mi z serca.
Ale próby się nie skończyły. Kinga, ledwo zaczęła studia, oznajmiła, iż wychodzi za mąż. Nie odradzaliśmy sami pobraliśmy się młodzi. Ślub, pomoc z mieszkaniem to wszystko wyssało z nas ostatnie oszczędności. Potem Jacek zapragnął własnego lokum. Jak mieliśmy mu odmówić? Wzięliśmy kredyt, kupiliśmy mu mieszkanie. Na szczęście gwałtownie dostał pracę w dużej firmie i odetchnęliśmy z ulgą. A Zosia w maturalnej klasie zaskoczyła nas marzeniem o studiach za granicą. To był ciężki cios dla naszego budżetu, ale zebraliśmy pieniądze, zaciskając zęby, i wysłaliśmy ją za ocean. Odleciała, a my zostaliśmy sami w pustym domu.
Z czasem dzieci pojawiały się u nas coraz rzadziej. Kinga, choć mieszkała w naszym mieście, wpadała raz na pół roku, wymigując się od zaproszeń. Jacek sprzedał mieszkanie, kupił nowe w Warszawie i przyjeżdżał jeszcze rzadziej raz na rok, jeżeli się udało. Zosia, skończywszy studia, została za granicą, budując tam swoje życie. Oddaliśmy im wszystko czas, zdrowie, marzenia, a w końcu staliśmy się dla nich nikim. Nie oczekujemy od nich pieniędzy czy pomocy broń Boże. Chcemy tylko odrobiny ciepła: telefonu, wizyty, dobrego słowa. Ale i tego nie ma. Telefon milczy, drzwi się nie otwierają, a w piersi rośnie zimna samotność.
Teraz siedzę, patrząc przez okno na jesienny deszcz, i myślę: czy to już koniec? Czy my, którzy oddaliśmy dzieciom każdy oddech, jesteśmy skazani na zapomnienie? Może czas przestać czekać, aż o nas przypomną, i zająć się sobą? W wieku 65 lat ja i Marek stoimy na rozdrożu. Przed nami nieznane, ale gdzieś tam, za horyzontem, migocze nadzieja na szczęście nasze, nie czyjeś. Całe życie stawialiśmy siebie na ostatnim miejscu, ale czy nie zasłużyliśmy choć na odrobinę euforii dla siebie? Chcę wierzyć, iż tak. Chcę nauczyć się żyć od nowa, tylko we dwoje, póki jeszcze biją nasze serca. Jak pogodzić się z tą pustką i znaleźć w niej światło? Co o tym myślicie?











