W poszukiwaniu straconego czasu

kulturaupodstaw.pl 23 godzin temu
Zdjęcie: fot. Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie


Miałam pewnie 7 lat, a jeżeli tak, to był rok 1977. Latem tamtego roku, na placu pod naszym blokiem, mama uczyła mnie jeździć na rowerze. Antropolodzy społeczni mówią o rytuałach przejścia. To kamienie milowe w rozwoju, bo zaznaczają przełomowe momenty w naszym życiu.

I takim obrzędem przejścia jest nauka jazdy na rowerze. Żegnaj, mała dziewczynko; witaj, przygodo. Chcę pamiętać tę siedmiolatkę i czasem kilka trzeba, żeby wróciły wspomnienia.

W Galerii za Winklem, należącej do Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie, obejrzeć można wystawę zatytułowaną: „Miasto moje, a w nim… Złotów w PRL-u”. Na stronie muzeum, w opisie wystawy czytamy, iż składają się na nią:

„eksponaty żywcem wyjęte z czasów, gdy w Polsce panował socjalizm (…). Ta kompozycja mebli, urządzeń RTV i AGD, dawnych pieniędzy, towarów, kartek żywnościowych i naczyń daje niesamowitą okazję przeniesienia się wspomnieniami do czasów naszego dzieciństwa”.

Więc wracam. Mam siedem lat i uczę się jeździć na rowerze.

Rower i Kolumb

Boczne kółka odczepione, czas na kolejny krok do świata dużych ludzi. Plac był olbrzymi i kiedy usiadłam na rowerze, ledwie widziałam jego koniec. Minęło prawie 50 lat, a ja wciąż pamiętam, jak mi waliło serce. Z radości, iż czeka mnie przygoda. I ze strachu. Wiedziałam, iż dwa koła to przepustka do wolności. Że na dwóch kołach dołączę do przyjaciół z podwórka i od dzisiaj już wspólnie będziemy odkrywać nasz mały świat.

To był świat pobliskich podwórek, łąk i brzegów rzeki oraz jezior. Wtedy, w latach 70. i 80., ten świat był dla nas jedynym, jaki znaliśmy. Był mały, bo nasz, bo bliski. I był wielki, bo choć miał swoje granice, to każdy dzień odkrywał nowy jego wymiar. Przepustką do tego świata był rower, a ja się bałam.

fot. Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie

Była przy mnie mama, asekurowała, trzymając drążek przymocowany z tyłu do roweru. Trudno jechać do przodu i jednocześnie oglądać się za siebie, żeby sprawdzić, czy mama trzyma drążek. Więc kiedy zerkałam co chwilę za siebie, to traciłam równowagę i rower chwiał się na boki.

Czy były wywrotki? Jasne, iż tak. jeżeli jakiś rodzic obiecuje, iż uda się bez wywrotki, to nie wierzcie mu, dzieci. Ale i ja, jak inne siedmiolatki przede mną i po mnie, za każdym razem wstawałam i wsiadałam na rower. A choć plac był olbrzymi, to jestem pewna, iż nasze głosy, mamy i mój, niosły się daleko…

— Trzymasz mnie, mamuś?
— Trzymam, córciu, trzymam…

To jedno z moich pierwszych, tak wyraźnych wspomnień z czasu, kiedy mieszkałam w Złotowie. Do bloku przy ul. Moniuszki wprowadziliśmy się w 1975 roku. To pod tym blokiem był plac, który zapisał się w mojej pamięci jako arena walki z rowerem i ze strachem. Ilekroć jestem w Złotowie, zatrzymuję się pod blokiem, w którym mieszkałam, i nadziwić się nie mogę.

Ten wielki plac, którego koniec małej dziewczynce wydawał się tak odległy, wciąż jest, ale się skurczył. Jest w tym samym miejscu, tyle iż mniejszy niż w moich wspomnieniach. Pierwszy raz był zaskoczeniem. No bo jak to? Był wielki plac, a jest mały. Dziś już wiem, iż to sprawka oczu siedmiolatki. W tych oczach świat, na który patrzyła, był wielki. Mało pewników, dużo niewiadomych i kupa miejsca na przygodę. Czułam się jak Krzysztof Kolumb, na którego gdzieś, za którymś zakrętem, czeka na odkrycie Ameryka.

Kartki i pomarańcze

Eksportowa szynka Krakusa i statki z pomarańczami na święta. Tak anonsują swoje nadejście, jak mówi mój syn Kuba, „kombatanckie” opowieści. Historie o tym, co było, a najbardziej o tym, czego nie było. Były puste półki sklepowe i były kartki. Na mąkę, na cukier, na benzynę, na czekoladę i cukierki. No i na mięso. Odcinki po 500 gramów, 300 lub 100. Już sama ilość brzmi mizernie, a do tego dochodziła jeszcze wielka niewiadoma, bo nigdy nie było pewności, co i kiedy „rzucą na sklep”.

Były więc długie rozmowy przy stole, kiedy babcia i mama decydowały, jak rozplanować operację „zakupy”. A potem była pobudka o 4 lub 5 rano. Ależ ja tego nie lubiłam. Byłam niewyspana, ale na tyle duża, żeby stanąć w ciągnącej się aż za róg budynku kolejce, więc to ja czekałam w niej kilka godzin.

Krótko przed otwarciem sklepu przychodziła mama, bo wybory, których trzeba było dokonywać przy ladzie sklepowej, były zbyt trudne dla nastolatki. Schab nie dojechał, a ostatni kawałek szynki wzięła kobieta stojąca przed nami. Co zostało na ladzie i co na kartce trzymanej w ręce? Bywało, iż ze sklepu wychodziłyśmy z pustą torbą.

Pamiętam wspomnianą na początku tej historii szynkę eksportową, którą mama trzymała w kuchennej szafce jak skarb. W tej szafce, kupiona w lutym puszka z eksportowym wyrobem firmy Krakus, czekała do świąt Bożego Narodzenia. No i pomarańcze. Luksusowy towar, bo gościł tylko na bożonarodzeniowych stołach.

„Statek z pomarańczami wypłynął dziś z Kuby” – z dumą obwieszczały przed świętami ówczesne gazety.

Naród wstrzymywał oddech, bo wszyscy czekali na kolejny komunikat. Czy się uda? Czy zdąży dopłynąć przed świętami? Śledzenie trasy statku, na pokładzie którego płynęły cytrusy, było częścią przygotowań do świąt, a moment, gdy statek cumował w polskim porcie, pokazywały kroniki filmowe.

Ufff, raz jeszcze się udało, będą pomarańcze na święta. Dziś sklepowe półki przez cały rok uginają się pod skrzynkami z mandarynkami, pomelo i grapefruitami, ale to pomarańcze już zawsze będą dla mnie symbolem świąt. Taka świecka tradycja.

Frania i termometr

Pranie. Jakie to dziś proste. Żadna to przecież robota. Cała wiedza polega na zrozumieniu, iż nie pakuje się do bębna pralki czerwonych skarpet razem z białymi koszulami. Ta nauka przychodzi szybko. Jedni ufają słowom starszych, inni uczą się na własnych błędach.

Rozwieszenie kompletu mężowskich białych koszul, które po praniu okazują się być w odcieniu pudrowego różu, gwarantuje nauczkę na resztę życia. A więc segregowanie. Do tego dwa pojemniki proszku do prania – jeden do białych, drugi do kolorowych rzeczy. Jeszcze tylko płyn do płukania, żeby nasze ubrania pachniały wiosną albo morską bryzą. I jest, jakby, luksusowo.

Pralka Frania, fot. Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie

Patrzę na Franię ze zdjęcia i wracają wspomnienia. Pamiętam, iż taka stała w naszej łazience w bloku przy Moniuszki. Ale pamiętam też pralnię w bloku i suszarnię. Próbuję sobie przypomnieć, dlaczego używaliśmy tych pomieszczeń.

Kto dziś w blokach korzysta z pralni i suszarni? I wreszcie, w ilu blokach są wciąż pralnie i suszarnie? Pamięć zawodzi, więc pomocy szukam u mamy. I dzięki jej opowieściom wracają wspomnienia.

Wielkie pranie. Tak to się nazywało. Wtedy, w latach 70. i 80., nie było dużego wyboru wzorów i kolorów pościeli. adekwatnie nie pamiętam żadnego wyboru. Było jak w słynnej reklamie samochodów Forda:

„Możesz mieć samochód w każdym kolorze, pod warunkiem iż będzie to kolor czarny”.

Tyle, iż w odniesieniu do pościeli to był kolor biały. I te białe pościele zbierało się po każdej zmianie, a kiedy już uzbierał się cały kosz, to przychodził czas na wielkie pranie. To wtedy korzystaliśmy z pralni. Najpierw frania robiła swoją robotę. Robiła tyle, ile mogła, ale białą pościel trzeba było po praniu wygotować i to w blokowej pralni znajdował się potrzebny do tego sprzęt.

A kiedy już wszystkie pościele były wyprane i wygotowane, to rozwieszało się je na długaśnych sznurach w suszarni. Po wysuszeniu pościel trafiała do magla. To tam, po wielkim praniu, przychodził czas na wielkie prasowanie. I dość już o sprawach wielkich, bo tu ze wspomnień wynurza się mała eksperymentatorka.

fot. Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie

Co dzieje się z termometrem, jeżeli słupek przekroczy 42 stopnie Celsjusza? Nikt w rodzinie nie miał temperatury powyżej 40 stopni, a co dopiero mówić o 42. No więc, co się dzieje, jeżeli słupek skoczy tak wysoko? Co się dzieje i jak to sprawdzić? Jak długo rodził się plan?

Nie pamiętam, ale pewnego dnia byłam gotowa. Termometr położyłam na poduszce w białej poszewce i ogrzewałam go suszarką do włosów. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, iż termometr był wypełniony alkoholem, a nie toksyczną rtęcią.

Nieszczęście w nieszczęściu objawiło się jako wielka, czerwona plama na białej powłoczce, kiedy ogrzewany termometr pękł. Co robić? Ukryć dowody. Wycięłam nożyczkami plamę, a poszewkę włożyłam do kosza, w którym zbieraliśmy pościel przeznaczoną do prania. I było wielkie pranie, a potem wielkie maglowanie. A potem była scena, którą wciąż mam przed oczami. Minęło prawie pół wieku, a ja ciągle pamiętam siedzące przy kuchennym stole babcię i mamę. Zastanawiały się, skąd w poszewce wzięła się dziura o regularnym, kwadratowym kształcie. Długo rozmawiały, ale odpowiedzi nie było. I trochę czasu minęło, zanim poznały prawdę, zanim się przyznałam.

fot. Muzeum Ziemi Złotowskiej w Złotowie

Na kilkadziesiąt lat zapomniałam o eksperymencie z termometrem. Wspomnienie czerwonej plamy na białej poszewce pojawiło się pewnego dnia, kiedy zdenerwował mnie kolejny eksperyment małego Kuby. Przypomniałam sobie siebie w tym wieku, doświadczenie z termometrem, i wiedziałam, iż zamiast bury potrzebna jest rozmowa. O naturalnej dla dziecka ciekawości, ale i o granicach oraz bezpieczeństwie.

Inne wspomnienia wracają do mnie przy okazji rodzinnych spotkań, zdjęć albo przedmiotów. Ukryte głęboko karty pamiętnika, który całe życie zapełniamy opowieściami. I jak w starym pamiętniku wrzuconym na dno szuflady, litery z czasem płowieją, a pismo staje się nieczytelne. Ale oto i one: pralka Frania, kartki na mięso i rower. Tyle wystarczyło, żeby obudzić uśpione wspomnienia.

— Trzymasz mnie, mamuś?
— Trzymam, córciu, trzymam…

Poszukajcie swoich wspomnień. Wystawa „Miasto moje, a w nim… Złotów w PRL-u” to okazja do rodzinnej podróży w przeszłość. Z dziadkami, rodzicami i dziećmi. Zapomniane chwile, historie i emocje. Wszystko to czeka na odkrycie zaraz za rogiem. Czyli za winklem.

Wystawę „Miasto moje, a w nim… Złotów w PRL-u” można zobaczyć w Galerii za Winklem, należącej do Muzeum Ziemi Złotowskiej.

Idź do oryginalnego materiału