**Dziennik, wtorek, 15 listopada**
Wracałam dziś późno do domu. Było już po dziesiąte, a ja marzyłam tylko o kolacji i łóżku. Zmęczenie dawało mi się we znaki. Mąż już był w domu, ugotował obiad, a nasz syn, Kacper, najedzony.
Pracuję w małym salonie fryzjerskim, a dziś miałam dyżur. Sprzątałam po pracy, włączyłam alarm, zamknęłam drzwi – stąd ta zwłoka.
Droga do domu prowadzi przez mały skwer. zwykle jest tam spokojnie. W dzień na ławkach siedzą starsze panie, a wieczorem – pustka. Latarnie świecą, więc nie ma strachu.
Ale dziś jedna z ławek nie była pusta. Przytuleni do siebie siedzieli tam dzieciaki – chłopiec około dziewięciu, dziesięciu lat i może pięcioletnia dziewczynka. Zwolniłam kroku i podeszłam.
— Co tu robicie? Jest już późno! Powinniście wracać do domu!
Chłopiec spojrzał na mnie uważnie, pogłaskał siostrę po głowie i przyciągnął ją mocniej.
— Nie mamy dokąd iść. Wygonili nas.
— Gdzie jest wasza mama?
— Z nim. Pijana.
Nie zastanawiałam się długo.
— Wstawajcie, idźcie ze mną. Jutro się tym zajmiemy.
Dzieci niepewnie wstały. Wzięłam dziewczynkę za rękę, drugą podałam chłopcu. Tak trafili pod nasz dach. Wytłumaczyłam wszystko mężowi i Kacprowi. Znają moje dobre serce, więc nie protestowali. Pokazali dzieciom, gdzie się umyć, posadzili przy stole. Głodne, ale z apetytem zjadły wszystko, co im podaliśmy.
Potem poszłam do sąsiadki, której córka chodzi do pierwszej klasy, i poprosiłam o ubrania dla dziewczynki. Dostałam ich sporo — w każdym domu zostaje coś po wychowanych dzieciach.
Wykąpałam Marysię — tak miała na imię — i ubrałam w czyste rzeczy. Chłopiec, Tomek, umył się sam i też dostał ubrania po Kacprze.
Położyłam ich razem w salonie, na kanapie. Marysia nie odstępowała brata na krok, a on cały czas ją przytulał. Zmęczone i najedzone dzieci gwałtownie zasnęły. Odprowadziłam Kacpra do łóżka, a z mężem półgłosem dyskutowaliśmy, co dalej.
Rano wstałam wcześnie. Mąż wyszedł do pracy, ja zaczynam później. Dzieci obudziły się. Nakarmiłam je śniadaniem i postanowiłam odprowadzić do domu. Ich wyprane i wysuszone ubrania spakowałam do torby.
Zaprowadzili mnie do bloku niedaleko. Drzwi na trzecim piętrze stały otwarte. Weszliśmy. Stanęli w progu, ja obok. Chciałam spojrzeć tej kobiecie w oczy, zapytać, czy w ogóle myślała o nich tej nocy.
Z pokoju wyszła młoda, ale zaniedbana kobieta z potężnym siniakiem pod okiem. Obrzuciła dzieci obojętnym wzrokiem.
— A… wróciliście… A to kto?
— To pani Ewa. U niej spaliśmy.
— A… Dobrze.
I wyszła. Byłam w szoku. To ma być matka?
Ale nagle wróciła.
— Chodź na kuchnię.
Poszłam. Ku mojemu zdziwieniu, było skromnie, ale czysto. Naczynia umyte, podłoga wysprzątana. Miała na sobie wyprany, choć znoszony szlafrok z urwanymi guzikami.
— Siadaj.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Spojrzała na mnie zapuchniętym okiem.
— Masz dzieci?
— Tak, syna. Dwanaście lat.
— Słuchaj… jeżeli coś mi się stanie, nie zostaw ich. Zajmij się nimi. Są dobre.
— A ty? Chcesz je porzucić?
— Nie umiem przestać. Próbowałam. On też nie da mi spokoju.
Wskazała głową w stronę pokoju, skąd dochodziło chrapanie.
— Idź na policję!
— Byłam. Posiedzi piętnaście dni, wróci i jeszcze mocniej mnie pobije. Bez alkoholu już nie potrafię żyć. Piję codziennie. A on ich wyrzuca. Nie jest ich ojcem.
— Gdzie ojciec?
— Utonął, gdy Marysia miała rok. Od tamtej pory piję.
— Pracujesz?
— Zmywałam podłogi w sklepie. W zeszłym tygodniu wyrzucili za absencję.
— A on?
— Dorabia. Jakoś się kręcimy.
Patrzyła na mnie uważnie i powtórzyła:
— Proszę, nie zostawiaj ich. Widzę, iż masz dobre serce. Choć odwiedzaj w domu dziecka.
Wstałam i wyszłam. Głowa nie była w stanie tego ogarnąć. Byłam oszołomiona tą prośbą.
Dzieci wyszły za mną. Oboje mnie przytulili. Łzy cisnęły mi się do oczu. gwałtownie je otarłam i powiedziałam Tomkowi, iż wie, gdzie nas znaleźć.
Na ulicy dałam się już płaczowi. Ludzie oglądali się za mną. Wieczorem opowiedziałam wszystko mężowi. Powiedział tylko: „Jeśli zajdzie potrzeba, nie zostawimy ich”. Kacper, który słyszał rozmowę, przysiadł się do nas. Przytuliliśmy się i tak siedzieliśmy w ciszy.
Tomek przyszedł po trzech dniach. Mama zniknęła, a jej partnera zabrali policjanci. Marysia była u sąsiadki, ale mieli ich zabrać do domu dziecka. Chłopiec gwałtownie wyjaśnił sytuację i pobiegł do siostry. Tego samego dnia trafili do placówki.
Ich matkę znaleziono następnego dnia w Wiśle. Ślady wskazywały, iż nie była to śmierć naturalna. Chyba przeczuwała, co się stanie, dlatego poprosiła mnie o pomoc.
Z mężem zaczęliśmy biegać po urzędach, by zostać ich opiekunami. Ponieważ nie mieli rodziny, dostaliśmy zgodę. Na komisji opowiedziałam o tamtej rozmowie. I tak Tomek i Marysia zostali z nami.
Musiałam rzucić pracę. Marysia była przerażona, ufała tylko bratu. choćby upuszczona łyżka wywoływała w niej lęk — widocznie bała się, iż mąż ją uderzy. Zdobycie jej zaufania kosztowało wiele wysiłku. Tomek rozumiał, iż tu nic im nie grozi.
Z czasem dziewczynka się otworzyła. Biegała już do mnie i Kacpra, bawiła się z nami. Ale wciąż bała się mojego męża. On jednak traktował ją delikatnie, bo od zawsze marzył o córce, a ja nie mogłam już mieć dzieci.
Aż wreszcie nadszedł ten dzień. Wrócił z trzydniowego wyjazdu. Wyszłyśmy go powitać. Ukucnął i wyciągnął ręce. Marysia podeszła nieśmiało i objęła go za szyję. Wziął ją na ręce, a potem razem weszli do kuchni. Gdy zobaczyłam jej uśmiechniętą buzię, podeszliśmy z KacpreI tak rozpoczęło się nasze nowe życie — pełne hałasu dziecięcych śmiechów, wspólnych kolacji i wieczorów, w których czwórka zamiast trójki zasiadała przy stole.