**Dziennik, wtorek, godzina 22:15**
Zmęczona wracałam dziś do domu. Dziesiąta wieczorem, a ja wciąż na nogach. Marzyłam tylko o ciepłej kolacji i łóżku. Mąż, Wojtek, już w domu, obiad gotowy, a nasz dwunastoletni syn, Kacper, najedzony i odrobiony.
Pracuję w małym salonie fryzjerskim, a dziś miałam dyżur. Sprzątanie, włączanie alarmu, zamykanie – stąd ta późna pora.
Droga do domu wiedzie przez mały skwerek. zwykle spokojnie, choćby przyjemnie. W dzień starsze panie siedzą na ławkach, a wieczorem pustka, ale latarnie świecą, więc nie straszno.
Tym razem jednak jedna z ławek nie była pusta. Przytuleni do siebie siedzieli tam dzieciaki – chłopiec może z dziewięć, dziesięć lat i dziewczynka, pewnie pięcioletnia. Zwolniłam kroku i podeszłam.
— Co tu robicie tak późno? Powinniście iść do domu!
Chłopiec spojrzał na mnie uważnie, pogłaskał siostrę po głowie i przytulił mocniej.
— Nie mamy dokąd iść. Wygonili nas.
— A mama?
— Z nim. Pijana.
Nie zastanawiałam się długo.
— Wstawajcie, pójdziecie ze mną. Jutro się tym zajmiemy.
Dzieci niepewnie się podniosły. Wzięłam dziewczynkę za rękę, drugą podałam chłopcu. Tak zawiodłam ich do domu. Wytłumaczyłam wszystko Wojtkowi i Kacprowi. Znali mnie – wiedzieli, iż nie odmówię pomocy. Pokazali dzieciom, gdzie się umyć, posadzili przy stole. Głodne, ale pełne rezerwy, zjadły wszystko, co im podaliśmy.
Potem poszłam do sąsiadki, której córka chodzi do pierwszej klasy, i poprosiłam o ubrania dla dziewczynki. Dostałam sporo – w każdym domu zostaje coś po wyrośniętych dzieciach.
Wykąpałam Marysię – tak miała na imię mała – i ubrałam ją w czyste rzeczy. Chłopiec, Tomek, umył się sam i też dostał ubrania po Kacperze.
Położyłam ich razem na kanapie w salonie, bo Marysia ani na krok nie odstępowała brata, a on co chwilę ją przytulał. Zmęczone i najedzone, zasnęły szybko. Kacper poszedł spać, a my z Wojtkiem długo szeptaliśmy, co dalej robić.
Rano wstałam wcześnie. Wojtek wyszedł do pracy, ja zaczynam później. Dzieci obudziły się wypoczęte. Nakarmiłam je śniadaniem i postanowiłam odprowadzić do domu. Ubrania, które uprałam w nocy, spakowałam do torby i dałam im ze sobą.
Zaprowadzili mnie do bloku niedaleko naszego. Drzwi na trzecim piętrze były otwarte. Weszliśmy, ale zatrzymali się w progu. Stanęłam obok. Chciałam spojrzeć tej kobiecie w oczy, zapytać, gdzie była, gdy jej dzieci spędzały noc u obcych.
Z pokoju wyszła kobieta jeszcze młoda, ale zniszczona – z ogromnym siniakiem pod okiem. Obojętnie spojrzała na dzieci i mruknęła:
— A… Wróciliście. A to kto?
— To pani Agnieszka. Spaliśmy u niej.
— A… Dobrze.
I wróciła do pokoju. Byłam w szoku. To matka?!
Nagle jednak wróciła i skinęła na mnie:
— Chodź na kuchnię.
Poszłam. Mimo biedy, było tam czysto. Naczynia pozmywane, podłoga umyta. Jej szlafrok, choć stary i z urwanymi guzikami, też był schludny.
— Siadaj.
Usiadłyśmy naprzeciw siebie. Spojrzała na mnie tym podbitym okiem i zapytała:
— Masz dzieci?
— Syna, dwanaście lat.
— Słuchaj… jeżeli coś mi się stanie, nie zostawiaj ich. Zaopiekuj się nimi. Są dobre.
— A ty? Chcesz je porzucić?
— Już nie dam rady. Próbowałam… A on nie pozwoli.
Skinęła głową w stronę pokoju, skąd dochodził chrap.
— Idź na policję!
— Byłam. Posiedzi piętnaście dni, wróci i będzie jeszcze gorzej. A ja… Bez alkoholu już nie umiem żyć. Piję codziennie. A on ich wyrzuca. Nie jest ich ojcem.
— A ojciec?
— Utonął, jak Marysia miała roczek. Od tamtej pory piję.
— Pracujesz?
— Zmywałam podłogi w sklepie. W zeszłym tygodniu zwolnili za nieobecności.
— A on?
— Dorabia. Jakoś się kręcimy.
Spojrzała na mnie z prośbą:
— jeżeli coś się stanie… Nie zostawiaj ich. Widzę, iż masz dobre serce. Chociaż odwiedzaj w domu dziecka.
Wstałam i wyszłam. Głowa mi pękała. Nie mogłam pojąć tej prośby.
Dzieci wyszły za mną. Objęły mnie razem. Łzy same napłynęły do oczu. gwałtownie je otarłam i powiedziałam Tomkowi, iż wie, gdzie mnie szukać. Odwróciłam się i poszłam. Na ulicy już nie powstrzymywałam płaczu. Wieczorem opowiedziałam wszystko Wojtkowi. Powiedział tylko: „Jeśli coś się stanie, nie zostawimy ich”. Kacper, który słyszał naszą rozmowę, przyszedł i przytulił się. Staliśmy tak we troje, w milczeniu.
Tomek przyszedł trzy dni później. Powiedział, iż mama zniknęła, a jego zabrali policjanci. Marysia była u sąsiadki, ale dziś mają ich zabrać do domu dziecka. Wypowiedział to jednym tchem i pobiegł z powrotem. Jeszcze tego samego dnia trafili do ośrodka.
Ich matkę znaleziono następnego dnia w rzece. Miała ślady pobicia. Pewnie przeczuwała, co się stanie, dlatego mnie poprosiła.
Z Wojtkiem zaczęliśmy biegać po urzędach, by załatwić opiekę. Ponieważ nie mieli rodziny, pozwolono nam zabrać Tomka i Marysię. Na komisji opowiedziałam też o tamtej rozmowie. Tak dzieci zostały z nami.
Musiałam rzucić pracę. Marysia była przerażona, ufała tylko Tomkowi. choćby gdy upuściła widelec, z lękiem patrzyła na Wojtka, jakby spodziewała się kary. Trudno było zdobyć jej zaufanie. Tomek, starszy, rozumiał, iż tu nic im nie grozi.
Powoli Marysia zaczęła się otwierać. Podchodziła już do mnie i Kacpra, bawiła się z nami. Ale Wojtka wciąż się bała – strach przed mężczyzną został w niej głęboko. A on traktował ją delikatnie, jak córkę, o której zawsze marzył.
Aż wreszcie przyszedł ten dzień. Wojtek wrócił z trzydniowego wyjazdu. Wyszłyśmy z Marysią na powitanie. Przykucnął i wyciągnął ręce. Marysia podeszła ostrożnie i przytuliła się. WziąI wtedy wszyscy zrozumieliśmy, iż nasza rodzina w końcu jest kompletna.