W sylwestrową noc rodzice wyrzucili go na ulicę. Po latach otworzył im drzwi — ale nie tam, gdzie spodziewali się wejść.
Za oknami migotały lampki, w domach śpiewano kolędy i przytulano się pod choinką. Całe miasto tchnęło świąteczną atmosferą. A on stał na progu, sam, w cienkiej kurtce i kapciach, z plecakiem wbitym w śnieg, nie wierząc, iż to dzieje się naprawdę. Tylko przenikliwy wiatr i lodowate płatki śniegu uderzające w twarz przypominały mu: to nie sen.
— Wynoś się! Żebym cię więcej nie widział! — wrzasnął ojciec, a ciężkie drzwi zatrzasnęły się z hukiem tuż przed jego nosem.
A matka? Stała w kącie, zaciśnięta, patrząc w podłogę. Ani słowa. Żadnego gestu w jego stronę. Tylko zagryzła wargi i odwróciła wzrok. To milczenie było głośniejsze niż krzyk.
Marek Nowak zszedł ze schodów. Śnieg natychmiast przemókł mu buty. Szedł przed siebie, nie patrząc dokąd. Za oknami pito herbatę, wręczano prezenty, śmiano się. A on — niechciany — znikał w białej ciszy.
Pierwsze tygodnie spędzał, gdzie popadło: na przystankach, w klatkach schodowych, w piwnicy. Wszędzie go przeganiano. Jadł, co znalazł w śmietnikach. Raz choćby ukradł chleb. Nie ze złości — z rozpaczy.
Pewnego dnia znalazł go starszy mężczyzna z laską. Powiedział: „Trzymaj się. Ludzie to świnie. Ale ty nie stawaj się taki”. Zostawił mu puszkę bigosową i poszedł.
Marek zapamiętał te słowa na zawsze.
Potem zachorował. Gorączka, dreszcze, majaczenie. Był już prawie martwy, gdy ktoś wyciągnął go ze śniegu. To była Katarzyna Nowakowska — pracownica socjPrzez lata ich nie widział, a teraz patrzył na ich drżące dłonie i wiedział, iż przeprosiny przyszły za późno.