Pewnego majowego dnia, gdy powietrze pachniało kwitnącymi kasztanami, dziewczyna w pośpiechu mijała zatłoczone ulice Warszawy. Nagle zatrzymał ją przystojny chłopak z dużą, skórzaną torbą przewieszoną przez ramię.
— Przepraszam, czy mógłby mi pani powiedzieć, gdzie jest ulica Sobieskiego? Krążę już godzinę, a nikt nie potrafi pomóc.
— To taki sposób na zagadanie? — rzuciła, podnosząc brwi.
— Mam na imię Bartosz. A pani?
— Zosia — odparła, choć wcale tak się nie nazywała, i ruszyła dalej. Ale chłopak dogonił ją zdeterminowany.
— Naprawdę szukam tej ulicy. Kolega zaprosił mnie na wesele, a ja tu pierwszy raz.
Dopiero teraz zauważyła, iż jego koszula w kratę i szerokie spodnie odstają od modnych wśród miejskich chłopaków obcisłych jeansów. I ta torba — typowa dla przyjezdnych.
— Proszę iść prosto, skręcić w prawo przy skrzyżowaniu z sygnalizacją — powiedziała, nieco miększym tonem. — Tam będzie ulica Sobieskiego.
— Dziękuję. — Jego twarz rozjaśniła się szerokim uśmiechem. — Więc jednak… Jak pani naprawdę ma na imię?
— A pan?
— Matka uwielbia Sienkiewicza. Stąd Bartosz. Mogło być gorzej, mogłem nazywać się Longin. — Roześmiał się głębokim, ciepłym śmiechem, który sprawił, iż Zosia po raz pierwszy zauważyła, jak bardzo lubi ten dźwięk.
— Moja matka chyba nie czytała Sienkiewicza, bo dała mi na imię Kinga — odparła, też się śmiejąc.
— Pójdzie pani ze mną jutro na to wesele? Nie znam tu nikogo… — Patrzył na nią z nadzieją.
Zawahała się. Wydawał się szczery, sympatyczny.
— Przepraszam, mam jutro egzamin. Muszę się uczyć. — Znów próbowała odejść.
— Proszę dać mi numer. Jak inaczej mam pani powiedzieć, o której zaczyna się wesele?
— Czy ja się zgodziłam iść z panem? — zdziwiła się.
— Nie, ale… Studia? Niech zgadnę… — Udawał głębokie zamyślenie. — Medycyna.
— Tak. Skąd pan to wiedział? — zdumiała się.
— Moja matka mawia, iż najserdeczniejsi ludzie to nauczyciele i lekarze. Nie odejdę, dopóki nie dostanę numeru. Będę szedł za panią, żeby poznać adres. Jutro przyjdę pod blok i będę wołał „Kinga!” aż wyjdzie.
Z ociąganiem podała mu numer.
— Zadzwonię! — krzyknął za nią.
Matka Bartosza marzyła, żeby po liceum poszedł na studia. Ale na wymarzonej uczelni zabrakło punktów, a na płatne nie było ich stać. Bartosz, jak większość chłopaków, wolał grać w piłkę niż wkuwać wzory.
Mieszkał z matką w małym miasteczku pod Częstochową, gdzie była tylko jedna szkoła — ta, w której jego mama uczyła polskiego i historii. Szpital też był, ale na poważniejsze sprawy jechało się do miasta wojewódzkiego.
Bartosz znalazł pracę w warsztacie samochodowym u kolegi ojca. Na studia miał iść po wojsku. Dziewczyny go lubiły, ale żadna nie poruszyła jego serca.
Ojciec zginął w pożarze. Był budowlańcem i właśnie kończył dom dla rodziny, gdy pewnego upalnego wieczoru zobaczył dym wydobywający się z okien drewnianej chałupy. Kobieta, która wyskoczyła na ulicę, krzyczała, iż w środku został jej syn…
Drzwi były zaryglowane od środka. Ojciec Bartosza wybił okno i wskoczył do płonącego wnętrza. Znalazł chłopca szybko, ale ten był już nieprzytomny. Wyniósł go, przekazując przez okno sąsiadom, sam jednak nie zdążył uciec.
Okazało się, iż mąż kobiety wrócił pijany, zamknął drzwi i zasnął z papierosem…
Następnego dnia Bartosz zadzwonił do Kingi. Spytał, jak poszedł egzamin, przypomniał o weselu.
Była sobota, nie musiała się uczyć, więc zgodziła się pójść.
Maj rozpieszczał ciepłem. Kiedy wyszła z klatki, Bartosz oniemiał.
Ślub był piękny, a gdy później odprowadzał ją do domu, rozmawiali godzinami, całując się pod jej blokiem.
— Wyjeżdżam jutro. Przyjedź do mnie. Mamy tam cudownie. Z wieży kościelnej widać całą okolicę. Mój ojciec zbudował nasz dom. Rzeka dzieli miasteczko na pół.
Gdy tata żył, często chodziliśmy razem na ryby. Nad ranem mgła unosi się nad wodą, a cisza jest tak głęboka, iż słychać plusk ryb. Łowiliśmy okonie i płotki, a raz choćby szczupaka — ot, takiego! — rozłożył szeroko ręce. — No, może trochę mniejszego. Gdy byłem w wojsku, śniło mi się to miejsce. Tęskniłem…
— Dlaczego nie poszedłeś od razu na zaoczne? — spytała Kinga.
— Matka uważa, iż wykształcenie musi być pełne. Ale chyba po prostu chciała, żebym wyjechał z tego miasteczka. Tam pracy dla młodych nie ma. Przyjedź po sesji. Zobaczysz, jakie mamy piękne okolice.
Nie chcieli się rozstawać. Rozmawiali do białego rana, aż Kinga zaczęła drżeć z zimna.
W autobusie, już w drodze powrotnej, wysłał jej SMS-a: „Tęsknię. Czekam.”
Czytała go przy śniadaniu, uśmiechając się.
— To od wczorajszego chłopaka? — spytała matka.
— Widziałaś nas?
— Oczywiście. Kim jest? Też studiuje?
— Tak, na politechnice — skłamała.
Wiedziała, iż matka, dla jedynej córki, chciała najlepszego. Nie ucieszyłaby się, gdyby dowiedziała się, iż Bartosz pracuje w warsztacie w małym miasteczku.
Od tego dnia rozmawiali godzinami. Pewnego weekendu Bartosz przyjechał do Warszawy. W miasteczku lato oznaczało najazd letników, a w warsztacie — lawinę pracy. Więc tego samego wieczoru wracał ostatnim autobusem.
— Obiecałaś przyjechać. Czekam — powiedział na pożegnanie.
Kinga zdała sesję i oznajmiła rodzicom, iż jedzie do koleżanki.
— Nie miałaś nigdy koleżanek z innych miast — zauważyła matka.
— Teraz mam. Jest tam pięknie, rzeka, ryby…
— To na ryby jedziesz? — zaśmiała się ironicznie.
— Zostaw ją. Jest dorosła — wstawił się ojciec. — Sam bym nie odmówił posiedzenia z wędką.
— Dzięki, mamo”Po latach, gdy ich dzieci biegały już po tym samym podwórku, które niegdyś było świadkiem pierwszego spotkania rodziców, Kinga i Bartosz często wspominali tamten majowy dzień, gdy los postanowił połączyć ich drogi na zawsze.”