**Dziennik**
Wieczorem biegłem do domu po długim dniu w pracy. Była już prawie dziesiąta, a ja marzyłem tylko o kolacji i łóżku. Marta, moja żona, pewnie już czekała z gotowym posiłkiem, a nasz syn, Kacper, na pewno dawno zjadł i przygotowywał się do snu.
Pracuję w małym salonie fryzjerskim na obrzeżach Wrocławia, dziś miałem dyżur. Sprzątanie, ustawianie wszystkiego na miejsce, włączenie alarmu – przez to wyszedłem później niż zwykle.
Drogę do domu skracam przez mały park. Zwykle jest tam spokojnie, choćby bezpiecznie. W dzień starsze panie odpoczywają na ławkach, a nocą oświetlone alejki nie budzą strachu.
Tego wieczora jednak jedna z ławek nie była pusta. Przycupnięci blisko siebie siedzieli tam dzieci – chłopiec może dziesięcioletni i malutka dziewczynka. Zwolniłem kroku, podszedłem bliżej.
— Co tu robicie o tej porze? Powinniście już być w domu!
Chłopiec spojrzał na mnie uważnie, pogładził siostrę po głowie i przytulił mocniej.
— Nie mamy dokąd iść. Ojczym nas wyrzucił.
— A mama?
— Z nim. Pijana.
Nie zastanawiałem się długo.
— Wstawajcie, zabiorę was do siebie. Jutro się tym zajmiemy.
Dzieci wstały niepewnie. Wziąłem dziewczynkę za rękę, a chłopcu podałem swoją. Tak zawiodłem ich do domu. Wytłumaczyłem wszystko Marcie i Kacprowi. Oni, znając moje serce, nie sprzeciwiali się, tylko pokazali dzieciom, gdzie mogą się umyć, i zaprosili do stołu. Głodne, ale nieśmiało zjadły wszystko, co podaliśmy.
Potem poszedłem do sąsiadki, której córka właśnie skończyła pierwszą klasę, i poprosiłem o jakieś ubrania. Dostałem całą torbę – w końcu każdy ma stare rzeczy po dzieciach.
Wykąpałem Zosię – tak miała na imię dziewczynka – i ubrałem w czyste ubranie. Chłopiec, Bartek, umył się sam i też dostał odzież po Kacprze.
Położyliśmy ich w salonie na kanapie, bo Zosia nie odstępowała brata na krok, a on ciągle ją przytulał. Zmęczone i najedzone dzieci gwałtownie zasnęły. Posłałem Kacpra do łóżka, a z Martą długo szeptaliśmy w kuchni, co dalej robić.
Rano obudziłem się wcześnie. Pożegnałem żonę do pracy (miała zmianę popołudniową), a dzieci obudziły się nieco później. Nakarmiłem je śniadaniem i postanowiłem odprowadzić do domu. Ich ubrania, wyprane w nocy, spakowałem do torby i dałem im ze sobą.
Zaprowadzili mnie do bloku niedaleko naszego. Mieszkanie na trzecim piętrze było otwarte. Weszli i zatrzymali się w progu. Stałem za nimi, czując narastający gniew. Chciałem spojrzeć w oczy tej kobiecie, zapytać, jak spała, gdy jej dzieci były gdzieś na ulicy.
Z pokoju wyszła młoda, ale zaniedbana kobieta z ogromnym siniakiem pod okiem. Spojrzała na dzieci obojętnie.
— A… Wróciliście. A to kto?
— To pan Tomasz. U niego spaliśmy.
— A. No dobrze.
I wróciła do pokoju. Miałem ochotę krzyczeć. To miała być matka?!
Ale nagle wyszła znowu i powiedziała:
— Chodź na kuchnię.
Poszedłem. Mimo ubóstwa, było tam czysto. Podłoga umyta, naczynia poukładane, a jej szlafrok, choć stary i bez guzików, także wyglądał na świeży.
— Siadaj.
Usiadłem. Ona naprzeciw, patrząc na mnie spod podbitego oka, spytała:
— Macie dzieci?
— Tak, syna. Dwanaście lat.
— Słuchaj… jeżeli coś mi się stanie, nie zostaw ich. Zajmij się nimi. Są dobre.
— A ty? Zamierzasz je porzucić?
— Już nie dam rad. Próbowałam przestać. A on… — skinęła głową w stronę sypialni, skąd dochodził chrap — on nie pozwoli.
— Idź na policję!
— Byłam. Posiedzi piętnaście dni, wróci i będzie jeszcze gorzej. A ja… Już nie umiem żyć bez alkoholu. On wyrzuca dzieci, a ja nie potrafię ich obronić.
— A ojciec?
— Utonął, gdy Zosia skończyła rok. Od tamtej pory piję.
— Pracujesz?
— Sprzątałam w sklepie. W zeszłym tygodniu wyrzucili za nieobecności.
— A on?
— Dorabia jakoś. Ledwo wiążemy koniec z końcem.
Spójrzała mi w oczy i powtórzyła:
— jeżeli coś się stanie… nie zostawiaj ich. Proszę. Widzę, iż jesteś dobrym człowiekiem. choćby jeżeli trafią do domu dziecka… Odwiedzaj ich.
Wstałem i wyszedłem. Głowa mi się nie mieściła w tej sytuacji. Dzieci pożegnały mnie ciasnym uściskiem. Łzy same napłynęły mi do oczu. Otrząsnąłem się dopiero na ulicy, ale nie mogłem ich powstrzymać. Ludzie się odwracali.
Wieczorem opowiedziałem Marcie wszystko. Powiedziała tylko: „Nie zostawimy ich”. Kacper, który nas podsłuchał, przytulił się do nas mocno. Siedzieliśmy w milczeniu, ale coś w nas się zmieniło.
Bartek przybiegł trzy dni później. Matka zniknęła, ojczyma zabrali policjanci, a Zosia została u sąsiadki. Mieli ich zabrać do ośrodka. Tego samego dnia trafili pod opiekę państwa.
Matkę znaleziono następnego dnia w Odrze. Miała ślady pobicia. Pewnie przeczuwała, co się stanie, dlatego mnie poprosiła o pomoc.
Z Martą zaczęliśmy biegać po urzędach, by zostać ich opiekunami. Ponieważ nie mieli rodziny, pozwolono nam ich zabrać. Na komisji opowiedziałem o rozmowie z ich matką.
Musiałem zrezygnować z pracy. Zosia była przerażona, ufała tylko Bartkowi. choćby upuszczona łyżka wywoływała w niej panikę – pewnie bała się kary. Bartek rozumiał więcej i powoli przyzwyczajał się do nas.
Minęły miesiące, zanim Zosia zaczęła się śmiać. Bała się mnie, choć starałem się być delikatny. Marzyliśmy z Martą o córce, ale zdrowie jej na to nie pozwalało.
Aż pewnego dnia… Wróciłem z trzydniowego wyjazdu służbowego. Marta i Zosia czekały w progu. Kucnąłem i wyciągnąłem ręce. Zosia podeszła powoli, objęła mnie za szyję. Wziąłem ją na ręce i razem weszliśmy do kuchni. Kacper i Bartek dołączyli do uścisku, potem Marta. Staliśmy tak, uśmiechnięci, zrośnięci w jeden splot rąk i serc.
Wiedziałem,I w tej chwili zrozumiałem, iż nasza rodzina, choć powstała z bólu i przypadkowego spotkania, jest teraz pełna i niczego już nam nie brakuje.