W dniu, w którym przeszłam na emeryturę, mój mąż Marek oznajmił, iż odchodzi do innej. Nie zemdlałam, nie krzyknęłam, nie rozbiłam talerza. Po prostu usiadłam w fotelu, jeszcze w płaszczu, z torebką na kolanach, i patrzyłam, jak wkłada szczoteczkę do zębów do małej kosmetyczki podróżnej. Miał to wszystko zaplanowane. Czekał. A ja wprost z wiarą, iż zaczynamy nowy, spokojny rozdział.
Przez ostatnie miesiące powtarzał: Wreszcie odpoczniesz, zasłużyłaś. Obiecywał weekendy w naszym ogrodzie przy rodzinnej wsi pod Krakowem, wypady nad jeziora w Mazurach, długie śniadania bez budzika. Dziś, zamiast kawy i gratulacji, usłyszałam jedynie zdanie, wypowiedziane z chłodną precyzją zmian w planie: Odchodzę. Od dawna jestem z kimś innym. Chciałem poczekać, aż skończysz pracę, żeby ci nie przeszkadzać.
Przez chwilę nie rozumiałam, co tak naprawdę mówi. W mojej głowie wciąż brzmiały wczorajsze życzenia koleżanek z pracy, śmiech przy torcie, okruch lukru, który przywarł mu do brody, kiedy wgryzł kawałek ciasta i mrugnął w moją stronę. Nie zemdlałam, nie krzyknęłam, nie rozbiłam talerza. Po prostu usiadłam w fotelu, jeszcze w płaszczu, z torebką na kolanach, i patrzyłam, jak pakował szczoteczkę.
Wszystko było dokładnie przygotowane. Czekał. A ja naiwnie sądziłam, iż wchodzimy w spokojną erę.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, siedziałam w absolutnej ciszy. Było południe, a ja wciąż w płaszczu i butach, z torebką przy kolanach, niezdolna ruszyć się. Myśli krążyły w głowie jak szalone kruki, ale żadna nie chciała ustąpić. Jedno pytanie powracało jak bumerang: Czy to naprawdę się dzieje?
Pierwsze dni wmawiałam sobie, iż to chwilowy kryzys, iż się opamięta i wróci. Dzwoniłam, ale nie odebrał. Wysłałam krótką wiadomość: jeżeli czegoś potrzebujesz, jestem w domu. Nie otrzymałam odpowiedzi. Po tygodniu zrozumiałam, iż naprawdę odszedł. Wiedziałam, iż tamta kobieta cokolwiek o niej wiedziałam musiała być w jego życiu od dawna. Nikt nie porzuca żony po 35 latach małżeństwa z powodu nagłego zauroczenia; to był wyliczony plan, wyczekiwany moment.
Zaczęłam przeglądać wspomnienia, szukać znaków. Jego nieobecne spojrzenia przy obiedzie, wyjazdy na ryby, które coraz częściej odbywał sam, fakt, iż zasypiał na kanapie przed telewizorem, a nie obok mnie. Najgorsze przydarzyło się tydzień później, gdy przypadkowo spotkałam znajomą ze wspólnych wakacji w Kołobrzegu. To musiał być szok powiedziała współczująco. Ale przecież on już wtedy się z nią spotykał, prawda? Spojrzałam na nią, jakby była szalona. O czym ty mówisz? spytałam. Myślałam, iż wiesz mrugała, po czym się przycisnęła.
Żadna z osób wokół sąsiedzi, przyjaciele, kuzynka z Warszawy nie powiedziała mi prawdy. Byłam jedyną, która wciąż wierzyła w swój dom, swoje małżeństwo, swoją codzienność. To bolało najbardziej: nie sama zdrada, ale świadomość, iż była ukrywana przed mną przez cały świat, który milczał.
Miesiące mijały w zawieszeniu: nie mogłam jeść, nie mogłam spać. Budziłam się o świcie z przeczuciem, iż coś złego się wydarzyło, po czym przypominałam sobie kolejne ukłucia w serce, niczym ponawiany raz kolejny nóż. Długo wstydziłam się rozmawiać z kimkolwiek. Nie odbieram telefonów, nie otwieram drzwi. Codziennie wychodzę na krótki spacer po okolicy, zawsze tą samą trasą, by nie natknąć się na znajome twarze. Nie chcę słuchać frazesów typu czas leczy rany, bo czas nic nie leczy.
Pewnego dnia otrzymałam list w zwykłej kopercie, odręcznym pismem, które od razu rozpoznałam jako Marekowy charakter. Leżał na stole godzinę, po czym przy herbacie otworzyłam go i przeczytałam:
Wiem, iż nie zasługuję na wybaczenie. Byłem z tobą przez większość życia i naprawdę byłeś szczęśliwy. Kiedy coś się zmieniło, nie potrafiłem ci tego powiedzieć. Nie dlatego, iż cię nie kochałem, ale dlatego, iż bałem się, iż stracę twój szacunek. Teraz rozumiem, iż brak szacunku miałem tylko do siebie. Przepraszam, iż musiałaś wszystko odkryć w taki sposób.
To nie był list miłosny, ale wyznanie tchórza. Nie było w nim prawdziwej skruchy po prostu uciekł, kiedy przestałem być jego wsparciem, kiedy nie potrzebował już mojego codziennego filaru. Uciekł do kogoś, kto nie znał jego zmarszczek, jego zapomnień, jego wad. Ja znałam je wszystkie i kochałam go latami. Ta miłość zraniła mnie najgłębiej.
Z czasem zaczęłam żyć na nowo nie jako para, nie w duecie, ale po swojemu. Małymi krokami, bez planów na wieczność. Z książką w ręku, własnym ogródkiem w Łodzi, wyjazdami z przyjaciółkami na Mazury. Nie układam się już pod czyjeś oczekiwania.
Nie twierdzę, iż jestem szczęśliwa to byłoby zbyt proste. Jednak dziś wiem jedno: nic nie jest dane na zawsze. Ani praca, ani małżeństwo, ani miłość. To nie oznacza, iż nie warto próbować. Wolę przeżyć kolejne dziesięć lat świadomie i po swojemu, niż kolejne trzydzieści w iluzji, iż jestem potrzebna tylko wtedy, gdy spełniam czyjeś wymogi.
Niech ludzie mówią, co chcą: iż kobieta po sześćdziesiątce powinna myśleć wyłącznie o wnukach i rosółku na niedzielny obiad. Ja planuję kurs ceramiki, samodzielnie, dla siebie. Nie będę już tłumaczyć nikomu, dlaczego podjąłem tę decyzję. Życie nauczyło mnie, iż prawdziwa siła rodzi się wtedy, gdy potrafimy odejść od tego, co nas rani, i iść własną drogą.












