W dniu naszej rocznicy wróciłam do domu z butelką czerwonego wina i jego ulubionym ciastem z kremem orzechowym. Uśmiechałam się sama do siebie, wyobrażając sobie, jak Marek zdziwi się, iż tym razem to ja coś przygotowałam.
Zawsze on planował ten dzień — rezerwował stolik, zamawiał kwiaty, mówił te swoje głupie żarty przy świecach. Ale tym razem chciałam go zaskoczyć.
Tylko iż jego nie było.
Nie było samochodu przed domem, nie było jego butów w przedpokoju, nie było kurtki na wieszaku. W kuchni stał pusty kubek po kawie z rana, a na stole – porzucony pilot od telewizora. Zostawiłam torbę na krześle i zadzwoniłam. Sygnał. Jeden, drugi, piąty. Potem skrzynka głosowa. Napisałam wiadomość: „Gdzie jesteś? Dziś nasza rocznica. Czekam.” Nie odpisał.
Czekałam do północy. Najpierw w kuchni, potem zwinęłam się w koc na kanapie. Przewracałam się z boku na bok, w głowie układając sobie wytłumaczenia: może coś się stało w pracy, może zapomniał telefonu, może… Ale przecież choćby jeśli, to czy naprawdę można zapomnieć o takim dniu? Po dwudziestu siedmiu latach?
Nad ranem zadzwoniłam do jego biura. Sekretarka powiedziała, iż Marek od kilku miesięcy nie przychodzi do firmy, bo “prowadzi projekty zdalnie z Krakowa”. Z Krakowa? Przecież mieszkamy w Gdańsku.
Wzięłam jego laptopa. Hasło – to samo od lat. Przeszukałam skrzynkę mailową. I wtedy wszystko się posypało.
Wiadomości do kobiety podpisanej jako „Kasia ❤️”. O mieszkaniach do wynajęcia, o wspólnych planach na weekend, o tym, iż “Magda nic nie podejrzewa, ale musimy być ostrożni”. Magda – czyli ja.
Pamiętam, iż wtedy nie płakałam. Wpatrywałam się tylko w ekran, w te zdania pełne czułości, które od lat nie były kierowane do mnie. Byłam ostatnią, która się dowiedziała. Wszyscy inni – jego współpracownicy, może choćby dzieci – już wiedzieli albo przynajmniej się domyślali.
Zadzwonił dopiero po południu. Jakby nic się nie stało. „Byłem w delegacji, nie miałem zasięgu” – powiedział. „Aha, no tak… rocznica. Przepraszam, kochanie.”
Powiedziałam tylko: „Wróć, spakuj się i zniknij. I nie tłumacz się już nigdy więcej.”
Nie krzyczałam. Nie płakałam. Przyszedł wieczorem, cicho, jakby był gościem w obcym domu. Spakował torbę, unikał spojrzenia. A ja siedziałam przy stole i jadłam to jego głupie ciasto z kremem orzechowym. Każdy kęs smakował jak zdrada, ale jadłam, żeby poczuć, iż coś jeszcze należy do mnie.
Kilka dni później dowiedziałam się, iż mieszkał z tą kobietą od miesięcy. Że to nie był romans, tylko drugie życie. Równoległa rzeczywistość, w której mnie nie było. A ja przez cały ten czas żyłam w iluzji, iż jesteśmy wciąż razem. Że jesteśmy „my”.
Nie wiem, co bolało bardziej – jego zdrada, czy fakt, iż już dawno mnie wymazał, a ja wciąż trzymałam się za rękę z cieniem.
Dziś minęły trzy miesiące. Wyrzuciłam wspólne zdjęcia. Zmieniłam zasłony. Zaczęłam chodzić na jogę. Powoli uczę się być ze sobą. Czasem czuję się pusta, czasem zła. Ale coraz częściej – wolna.
Dziś, kiedy patrzę wstecz, nie szukam już odpowiedzi na pytanie „dlaczego”. To, co się stało, nie zniknie, ale nie musi już definiować mojej przyszłości. Zrozumiałam, iż samotność w związku boli bardziej niż samotność w ciszy. Teraz uczę się być dla siebie ważna. I choć czasem wciąż dopada mnie smutek, coraz częściej budzę się z myślą, iż przede mną coś dobrego. Coś mojego.