W blasku wspomnień

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Stara Ludwika ocierała łzy, spływające po jej bladych, pooranych zmarszczkami policzkach. Co chwilę wymachiwała rękami i bełkotała niezrozumiale, jak niemowlę. Mężczyźni drapali się po głowach, a otaczające ją kobiety próbowały zrozumieć, co się stało.

Od świtu Ludwika biegała po wsi, stukała w okna i płakała, szalejąc z rozpaczy. Od urodzenia była niema, a i rozumem nie grzeszyła. Mieszkańcy trzymali się od niej z daleka, choć jej nie krzywdzili. Nie rozumiejąc, co się dzieje, posłali po Wojtka. Oprycha i pijaka, jedynego, który bywał w domu staruszki i pomagał jej w gospodarstwie – za kolację i butelkę bimbru.

W końcu się zjawił. Zaspany, jeszcze nie wytrzeźwiały, przecisnął się przez tłum. Ludwika rzuciła się ku niemu, rycząc i chlipiąc, rozpaczliwie gestykulując. Tylko on ją rozumiał. Gdy skończyła, Wojtek spochmurniał. Zsunął czapkę i spojrzał na zebranych.

— No i co? Mów! — krzyknął ktoś z tłumu.

— Zosia zniknęła! — oznajmił, mówiąc o siedmioletniej wnuczce Ludwiki.

— Jak to zniknęła? Kiedy? — zawodziły kobiety.

— Mówi, iż matka zabrała ją w nocy! — wybełkotał wystraszony.

W tłumie rozległ się pomruk. Kobiety przeżegnały się, mężczyźni nerwowo zapalili papierosy.

— Jak to możliwe, żeby nieboszczka zabrała dziecko? — wątpił jeden z nich.

Wszyscy we wsi wiedzieli, iż trzy miesiące temu matka dziewczynki, Marysia, utopiła się w bagnie. Tak jak babka, była niema od urodzenia. Poszła z innymi kobietami po jagody, a tam stało się nieszczęście. Nikt nie wiedział, jak to się stało. Odłączyła się, zgubiła w moczarach i utknęła w trzęsawisze. Nie mogła wołać o pomoc, tylko jęczała. Kto by ją usłyszał? I została Zosia sierotą, ciężarem dla staruszki. Gdyby był ojciec, byłby komu wymówić. Marysia za życia skrywała tajemnicę pochodzenia dziecka i zabrała ją do grobu. choćby własnej matce nie powiedziała. Ludzie szeptali: może to Wojtek ojcem? Młody, kawaler. Często u nich bywał.

Lecz on tylko się wypierał. „Nie było nic!”

Ludwika znów zawyła rozpaczliwie i zaczęła wymachiwać rękami.

— O czym mówi? — szeptały ciekawskie baby. — Wojtek?

— Mówi, iż co noc przychodziła nieboszczka pod chatę. Ludwika paliła świece, wypalała krzyże nad drzwiami i oknami. Broniła się i dziecko przed złem. A Marysia nie dawała za wygraną, stukała w próg, zaglądała w okna. I cicho wołała córeczkę. Tej nocy też długo stała pod oknem. W blasku księżyca blada, z martwymi oczami, a wargi szeptały, wabiąc Zosię.

Starucha złościła się, odganiała dziewczynkę od okna. ale gdy tylko babka się odwróciła, dziecko znów odsuwało firankę. Może to był majak, może Ludwika w nocy zdrzemnęła się i przeoczyła moment. Nieboszczka zabrała Zosię, oszukała niewinne dziecko! — Wojtek otarł pot z czoła i dodał: — Trzeba szukać!

Mężczyźni zgrzytnęli zębami i rozeszli się po domach. Jedni po broń, drudzy po psy. choćby Wojtek, choć miał kaca, ruszył się z miejsca, by się zebrać do poszukiwań.

Wkrótce podzielili się na grupy. Najpierw przeszukali obejścia, potem cmentarz. Bez skutku. Teraz pozostawał las, a potem te przeklęte bagna, gdzie spoczęła Marysia. Przepalili papierosy i ruszyli.

Na skraju lasu znaleźli ślady bosych stóp dziecka. Psy zawarczały i pognały w głąb puszczy. Długo krążyły tam i z powrotem, wykańczając swoich panów. Jakby ktoś je wodził za nos, celowo myląc trop.

Zmierzch już opadał na korony drzew, gdy myśliwskie psy, ciężko dysząc i skomląc, padły ze zmęczenia. A wraz z nimi ich właściciele. Młodsi i wytrwalsi poszli dalej, przeczesując bagno.

Z każdą minutą nadzieja malała.

Wojtek stąpał ostrożnie, by nie wpaść w trzęsawisko. Tak się skupił, iż nie zauważył, jak odłączył się od innych. Ale bagna znał dobrze, więc szedł dalej.

— Gdzie ty jesteś, Zosiu? — zachrypiał, wpatrując się w mokradła.

Kilkaset metrów dalej rozległ się przenikliwy krzyk. Ogromny, czarny kruk wpatrywał się w niego z gałęzi sosny, błyszcząc ślepiami.

— Kruk! Kruk! — rozległo się złowieszcze krakanie.

Serce mężczyzny zabiło mocniej. Coś w tym krzyku zwróciło jego uwagę. Przyspieszył kroku i podszedł ku drzewu.

Na miękkim mchu, u korzeni, leżała skulona dziewczynka.

— Zosia! — szepnął Wojtek, by jej nie przestraszyć.

Dziecko otworzyło oczy i spojrzało na niego.

— Żyjesz! — ucieszył się.

Zdjął koszulę i otulił nią dziewczynkę.

— Jak tu trafiłaś? — zachrypiał, nie spodziewając się odpowiedzi.

W końcu, jak matka i babka, była niema.

— Przyszłam z mamą — odpowiedziała niespodziewanie.

Mężczyzna drgnął.

— Cuda! — Podniósł Zosię i ruszył z powrotem.

— Powiedz coś jeszcze!

— Mama została żoną bagiennego upiora. Chciała zabrać mnie do siebie, ale on nie pozwolił.

— Kto nie pozwolił? — nie rozumiał Wojtek.

— Dziadek. Bardzo stary, ale silny i mądry. My, ludzie, nazywamy go Leśnym Dziadem. Złajał mamę: „Nie godzi się dzieci zabierać!”. Nie miejsce mi w bagnie. Jeszcze się przydam żywym.

Nie tylko im, ale i lasowi, i jemu samemu. Potem dmuchnął, i gorący powiew musnął moje usta. I słowa same popłynęły. Dziadek wszystko mi wyjaśnił, i teraz wszystko wiem!

— Co wiesz? — przełknął ślinę Wojtek.

— Że drzewa mówią, a zioła szeptają. I iż ty jesteś moim tatusiem! — wyznała nagle.

Mężczyzna zastygł. Ostrożnie postawił Zosię na ziemi, ukląkł i spojrzał w jej piegowatą buzię.

— To ci też Dziad powiedział?

— Tak! —— No to chodź, córeczko — szepnął Wojtek, biorąc ją za rękę, i razem wyszli z bagien, a gdy dotarli do wsi, księżyc świecił jasno, jakby przyrzekając, iż odtąd ich życie będzie inne.

Idź do oryginalnego materiału