Stara Ludwika ocierała łzy, spływające po jej bladych, pooranych zmarszczkami policzkach. Co chwilę wymachiwała rękami i bełkotała niezrozumiale, jak niemowlę. Mężczyźni drapali się po głowach, a otaczające ją kobiety próbowały zrozumieć, co się stało.
Od świtu Ludwika biegała po wsi, stukała w okna i płakała, szalejąc z rozpaczy. Od urodzenia była niema, a i rozumem nie grzeszyła. Mieszkańcy trzymali się od niej z daleka, choć jej nie krzywdzili. Nie rozumiejąc, co się dzieje, posłali po Wojtka. Oprycha i pijaka, jedynego, który bywał w domu staruszki i pomagał jej w gospodarstwie – za kolację i butelkę bimbru.
W końcu się zjawił. Zaspany, jeszcze nie wytrzeźwiały, przecisnął się przez tłum. Ludwika rzuciła się ku niemu, rycząc i chlipiąc, rozpaczliwie gestykulując. Tylko on ją rozumiał. Gdy skończyła, Wojtek spochmurniał. Zsunął czapkę i spojrzał na zebranych.
— No i co? Mów! — krzyknął ktoś z tłumu.
— Zosia zniknęła! — oznajmił, mówiąc o siedmioletniej wnuczce Ludwiki.
— Jak to zniknęła? Kiedy? — zawodziły kobiety.
— Mówi, iż matka zabrała ją w nocy! — wybełkotał wystraszony.
W tłumie rozległ się pomruk. Kobiety przeżegnały się, mężczyźni nerwowo zapalili papierosy.
— Jak to możliwe, żeby nieboszczka zabrała dziecko? — wątpił jeden z nich.
Wszyscy we wsi wiedzieli, iż trzy miesiące temu matka dziewczynki, Marysia, utopiła się w bagnie. Tak jak babka, była niema od urodzenia. Poszła z innymi kobietami po jagody, a tam stało się nieszczęście. Nikt nie wiedział, jak to się stało. Odłączyła się, zgubiła w moczarach i utknęła w trzęsawisze. Nie mogła wołać o pomoc, tylko jęczała. Kto by ją usłyszał? I została Zosia sierotą, ciężarem dla staruszki. Gdyby był ojciec, byłby komu wymówić. Marysia za życia skrywała tajemnicę pochodzenia dziecka i zabrała ją do grobu. choćby własnej matce nie powiedziała. Ludzie szeptali: może to Wojtek ojcem? Młody, kawaler. Często u nich bywał.
Lecz on tylko się wypierał. „Nie było nic!”
Ludwika znów zawyła rozpaczliwie i zaczęła wymachiwać rękami.
— O czym mówi? — szeptały ciekawskie baby. — Wojtek?
— Mówi, iż co noc przychodziła nieboszczka pod chatę. Ludwika paliła świece, wypalała krzyże nad drzwiami i oknami. Broniła się i dziecko przed złem. A Marysia nie dawała za wygraną, stukała w próg, zaglądała w okna. I cicho wołała córeczkę. Tej nocy też długo stała pod oknem. W blasku księżyca blada, z martwymi oczami, a wargi szeptały, wabiąc Zosię.
Starucha złościła się, odganiała dziewczynkę od okna. ale gdy tylko babka się odwróciła, dziecko znów odsuwało firankę. Może to był majak, może Ludwika w nocy zdrzemnęła się i przeoczyła moment. Nieboszczka zabrała Zosię, oszukała niewinne dziecko! — Wojtek otarł pot z czoła i dodał: — Trzeba szukać!
Mężczyźni zgrzytnęli zębami i rozeszli się po domach. Jedni po broń, drudzy po psy. choćby Wojtek, choć miał kaca, ruszył się z miejsca, by się zebrać do poszukiwań.
Wkrótce podzielili się na grupy. Najpierw przeszukali obejścia, potem cmentarz. Bez skutku. Teraz pozostawał las, a potem te przeklęte bagna, gdzie spoczęła Marysia. Przepalili papierosy i ruszyli.
Na skraju lasu znaleźli ślady bosych stóp dziecka. Psy zawarczały i pognały w głąb puszczy. Długo krążyły tam i z powrotem, wykańczając swoich panów. Jakby ktoś je wodził za nos, celowo myląc trop.
Zmierzch już opadał na korony drzew, gdy myśliwskie psy, ciężko dysząc i skomląc, padły ze zmęczenia. A wraz z nimi ich właściciele. Młodsi i wytrwalsi poszli dalej, przeczesując bagno.
Z każdą minutą nadzieja malała.
Wojtek stąpał ostrożnie, by nie wpaść w trzęsawisko. Tak się skupił, iż nie zauważył, jak odłączył się od innych. Ale bagna znał dobrze, więc szedł dalej.
— Gdzie ty jesteś, Zosiu? — zachrypiał, wpatrując się w mokradła.
Kilkaset metrów dalej rozległ się przenikliwy krzyk. Ogromny, czarny kruk wpatrywał się w niego z gałęzi sosny, błyszcząc ślepiami.
— Kruk! Kruk! — rozległo się złowieszcze krakanie.
Serce mężczyzny zabiło mocniej. Coś w tym krzyku zwróciło jego uwagę. Przyspieszył kroku i podszedł ku drzewu.
Na miękkim mchu, u korzeni, leżała skulona dziewczynka.
— Zosia! — szepnął Wojtek, by jej nie przestraszyć.
Dziecko otworzyło oczy i spojrzało na niego.
— Żyjesz! — ucieszył się.
Zdjął koszulę i otulił nią dziewczynkę.
— Jak tu trafiłaś? — zachrypiał, nie spodziewając się odpowiedzi.
W końcu, jak matka i babka, była niema.
— Przyszłam z mamą — odpowiedziała niespodziewanie.
Mężczyzna drgnął.
— Cuda! — Podniósł Zosię i ruszył z powrotem.
— Powiedz coś jeszcze!
— Mama została żoną bagiennego upiora. Chciała zabrać mnie do siebie, ale on nie pozwolił.
— Kto nie pozwolił? — nie rozumiał Wojtek.
— Dziadek. Bardzo stary, ale silny i mądry. My, ludzie, nazywamy go Leśnym Dziadem. Złajał mamę: „Nie godzi się dzieci zabierać!”. Nie miejsce mi w bagnie. Jeszcze się przydam żywym.
Nie tylko im, ale i lasowi, i jemu samemu. Potem dmuchnął, i gorący powiew musnął moje usta. I słowa same popłynęły. Dziadek wszystko mi wyjaśnił, i teraz wszystko wiem!
— Co wiesz? — przełknął ślinę Wojtek.
— Że drzewa mówią, a zioła szeptają. I iż ty jesteś moim tatusiem! — wyznała nagle.
Mężczyzna zastygł. Ostrożnie postawił Zosię na ziemi, ukląkł i spojrzał w jej piegowatą buzię.
— To ci też Dziad powiedział?
— Tak! —— No to chodź, córeczko — szepnął Wojtek, biorąc ją za rękę, i razem wyszli z bagien, a gdy dotarli do wsi, księżyc świecił jasno, jakby przyrzekając, iż odtąd ich życie będzie inne.