„— Upiekłam wam naleśniki — powiedziała teściowa… O siódmej rano, w niedzielę.”
Kiedy wychodziłam za mąż za Kamila, koleżanki szeptały mi z zazdrością: „Masz szczęście! Twoja teściowa to skarb.” I rzeczywiście, na początku Jadwiga Stanisławowska wydawała się kobietą taktowną, rozsądną i przede wszystkim życzliwą. Nie narzucała rad, nie pouczała, a na weselu wygłosiła choćby toast, w którym podkreśliła, iż „nie zamierza wtrącać się w życie młodych”.
Minęło pięć lat. Teraz nie poznaję już tej uroczej kobiety. Bo teraz co niedzielę staje pod naszymi drzwiami o siódmej rano, z tacą gorących naleśników, słoikiem powideł i głosem ustawionym na maksymalną głośność: „Kochani, wstawajcie! Przyniosłam wam śniadanie!”
A zaczęło się tak niewinnie. Po ślubie zamieszkaliśmy u jego mamy w Łodzi, w jej dwupokojowym mieszkaniu. Starałam się być uprzejma, nie sprzeciwiać, pomagać w domu. Na początku szło gładko — bez kłótni, bez głośnych awantur. Teściowa nie czepiała się, tylko czasem zwracała uwagę, iż źle wycieram kurze albo pierzę ręczniki w niewłaściwej temperaturze. Ale to przecież drobiazgi, prawda?
Po dwóch latach uzbieraliśmy w końcu na wkład własny i kupiliśmy mieszkanie w nowym budynku na drugim końcu miasta. Odetchnęłam z ulgą — mieliśmy wreszcie swoją przestrzeń. Teściowa odwiedzała nas tylko w weekendy, zawsze uprzedzając telefonem. Cieszyliśmy się choćby jej wizytami — przywoziła ciasta, pomagała w drobnych sprawach, czasem opiekowała się naszym kotem, gdy wyjeżdżaliśmy.
Ale to nie trwało długo. Pewnego dnia Jadwiga wspomniała, iż chce się przeprowadzić bliżej: „No bo może wnuki się pojawią — trzeba pomagać!” Zamieniliśmy z Kamilem spojrzenia, ale milczeliśmy. Nastawała, żebyśmy pomogli jej sprzedać stare mieszkanie i kupić nowe — w sąsiednim bloku. Wtedy jeszcze pomyślałam: no cóż, zachowamy dystans.
Tylko iż dystans gwałtownie zniknął. Gdy tylko się wprowadziła, wszystko poszło na opak. Dostała od Kamila zapasowy komplet kluczy — „na wszelki wypadek” — i zaczęła wpadać bez zapowiedzi. Wracałam z pracy, a na kuchni już gotowała się zupa: „O, pomyślałam, iż was rozpieszczę!” Prasowała moje ubrania, prała bieliznę, przeglądała szafy — „chciałam tylko posprzątać”. Raz znalazłam ją w naszej sypialni, gdy zmieniała pościel. Bez pytania. Bez pukania.
Próbowałam tłumaczyć Kamilowi, iż to naruszenie granic. Że jest mi ciężko. Że czuję się jak lokatorka. Ale on tylko wzruszał ramionami: „No przecież robi to w dobrej wierze. Widzisz, jak się stara.”
A ja mam ochotę krzyczeć: nie prosiłam o naleśniki, powidła ani prasowanie koszul! Chcę w weekend wstawać, kiedy chcę. Chcę chodzić po mieszkaniu w pidżamie, a nie narzucać w pośpiechu szlafrok, bo „mama przyszła”. Chcę żyć jak dorosła kobieta we własnym domu, a nie jak dziewczynka, która wciąż jest pod opieką.
Ale jeżeli powiem jej to wprost — będzie obrażona. Do łez. I stwierdzi, iż jestem niewdzięczna, iż ona się poświęca, a ja ją wyrzucam.
Jak wytłumaczyć, iż troska to nie kontrola? Że pomagać to nie znaczy narzucać się? Że miłość nie mierzy się liczbą przyniesionych naleśników?
Nie wiem. Jestem zmęczona. A z każdą niedzielą, z każdym porannym dzwonkiem do drzwi, narasta we mnie rozpacz. Czy spokój we własnym domu to aż tak nieosiągalne marzenie?
Dziś znów obudził mnie dźwięk klucza w zamku. Tylko tyle zostało: czekać, aż sama się znudzi — albo zwariować. Trzeba było wcześniej stawiać granice. Teraz już za późno.