Streets of Philadelphia to oczywiście jeden z największych
przebojów Bruce'a Springsteena, a sama Philadelphia to jedno z
najważniejszych miast w niezbyt długiej historii Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ale
nie o tym mieście jest ten wpis. Filadelfią w czasach
hellenistycznych zwano współczesny Amman, pełną zabytków stolicę
Jordanii. Ale i tak wszyscy olewają miasto i jadą oglądać słynną
Petrę, więc o Ammanie też nie będzie.
Pustynna Petra |
Będzie o niewielkim
– to znaczy ogólnie niewielkim, bo jak na Gran Chaco to prawdziwa
jedenastotysięczna metropolia – miasteczku założonym jako
Fernheim, założonym przez niemieckich imigrantów i leżącym w
sercu alemańskiego osadnictwa w tej części Paragwaju, bo
potomkowie Niemców mieszkają też w innych częściach kraju, ba,
nad Paraną mamy także wioski imigrantów z Polski, pamiętających
o swoich korzeniach.
Niemieckie osadnictwo |
Miejscowi też pamiętają o swoim
dziedzictwie – gdy wreszcie dotarliśmy tu po wielu godzinach
podróży przez ten niegościnny region ukazały się nam takie
kwiatki jak chociażby ulica Hindenburga.
Ulice Filadelfii, tu tu tuu, tu tu tuu. |
Skąd zaś są tutaj
Niemcy? No, na pewno nie przyjechali tutaj po II wojnie światowej (a
przynajmniej nie wszyscy, jeżeli wiecie co mam na myśli). To bardzo
często emigracja ekonomiczna z XIX wieku – miliony ludzi, głównie
biednych rolników, wyjechały wtedy do Nowego Świata w poszukiwaniu
lepszego życia – i rzeczywiście wielu znalazło (na przykład w
Brazylii jest miasto Warta – choć nie na cześć mej rodzinnej
miejscowości, a ku pamięci rzeki płynącej także przez
Wielkopolskę).
Dom kolonialny |
Inną grupą – choć tu akurat także
niemieckojęzycznych (część z nich mówi do dziś plattdeutschem,
albo dialektem, albo całkiem innym językiem z północnych Niemiec)
– byli dysydenci religijni, na przykład mennonici.
Muzeum poświęcone Menno Simonsowi w Filadelfii |
Ta
chrześcijańska sekta powstała kilkaset lat temu w Niderlandach, i
właściwie od samego początku była przeganiana i prześladowana
przez wszystkich dookoła. Dopiero w Nowym Świecie znaleźli dość
miejsca dla siebie, zresztą Ameryki są miejscem gdzie różne
dziwne ruchy religijne kwitną na potęgę – o sekcie jezusów
wspominałem już któregoś razu, a o israelitas może jeszcze opowiem w którymś z kolejnych wpisów.
Południowoamerykańska sekta jezusów |
Niedaleko Filadelfii
znajdują się zresztą mennonickie kolonie, ale nie udało się ich
odwiedzić. Samych mennonitów (albo ludzi reprezentujących podobne
ultrakonserwatywne grupy, nie wiem) widziałem na lotnisku w
boliwijskim Santa Cruz – poznać ich można po strojach rodem z
XVII wieku oraz po tym, iż nie używają guzików. Zresztą jakby
ktoś chciał poszukać śladów mennonickich wcale nie musi jechać
do Paragwaju czy Niderlandów – na Żuławach pozostało po nich
kilka drewnianych domów podcieniowych i parę cmentarzy. Uciekli
przed nadciągającą Armią Czerwoną – i tuszę, słusznie
zrobili. Efektem tego eksodusu było zaniedbanie przez komunistów
infrastruktury wodnej w delcie Wisły, i przez wiele lat po wojnie ta
żyzna kraina była wyłączona z użytkowania.
Chata mennonicka na przedmieściach Gdańska |
Są bowiem mennonici
genialnymi wręcz rolnikami. Do serca wzięli sobie bowiem biblijny
cytat "czyńcie sobie ziemię poddaną" – i robią to z
wyśmienitym skutkiem. Tam, gdzie się pojawiają rola zaczyna bowiem
lepiej rodzić. choćby ta z pozoru nieurodzajna, jak bagna Żuław czy
półpustynie Gran Chaco. Mennonici wiedzą, iż w wyniku wygnania z
Raju "w pocie trudzie uprawiać będą ziemię, a ona będzie
rodzić osty" – nie narzekają więc na swój los, a ciężko
pracując sprawiają, iż ziemia staje się miejscem lepszym do
życia. Za swój ultrakonserwatyzm są oczywiście wyśmiewani przez
nowocześniaków (głównie tych, którzy mają dwie lewe ręce do
roboty, piją sojowe latte i nie wiedzą ile jest płci), ale nie
przejmują się tym. Ba, wbrew współczesnym trendom nie wyrzucają
popsutych rzeczy – tylko je naprawiają. Prawdziwy, a nie udawany
na Zachodzie, recykling. Mimo różnic doktrynalnych pełen szacunek
– wiedzą, iż trzeba być jakimś: zimnym albo gorącym. Jak ktoś
jest letnią kluchą, która chciałaby przejść przez życie po
najmniejszej linii oporu, ten będzie miał przegwizdane. Znaczy,
będzie lament i zgrzytanie zębów.
Traktor z epoki |
Wróćmy jeszcze na
chwilę do niemieckości tych terenów. Oto spacerując ulicami
Filadelfii natknąłem się na Bramę Czerwoną – postawioną w
latach 20-tych zeszłego stulecia dla uhonorowania Rosji Radzieckiej
– czy może już ZSRS.
Brama Czerwona - ku czci ZSRS |
Cóż, mimo innego kontynentu
miejscowi nie zapomnieli o przyjaźni niemiecko-rosyjskiej. W końcu
do dziś w Berlinie stoi pomnik świętego Jerzego zabijającego
smoka – znaczy się herb Moskwy – podarowany Niemcom przez carów
z dynastii Romanowów (swoją drogą bardziej niemiecką niż
rosyjską). A ludzie z zachodniej Europy często się dziwią, że
Polacy mało się uśmiechają. A z czego się tu cieszyć mając
takich sąsiadów.
Herb Moskwy w Berlinie - ku czci Romanowów |
No i czymże by było współczesne
niemieckie miasto bez kebaba? Właśnie. Nic dziwnego, iż przy
jednej z głównych ulic miasta (Hindenburga) na przeciwko muzeum
ulokowanym w dawnym zakładzie przemysłowym rozłożyła się
libańska knajpa, serwująca ni mniej ni więcej tylko właśnie
kebap. Nie najlepszy co prawda, ale jadłem gorsze.
Oryginalny libański kebab w środku Gran Chaco |
I na koniec
jeszcze jedna sprawa, całkiem nie południowoamerykańska – zapadł
(szybko, jak to w tropikach) zmrok, zrobiło się chłodno, a my
czekaliśmy na autobus do Asuncion, stolicy Paragwaju. Pekaes
odjechał punktualnie.
Gran Chaco |