No tak, posłuchaj, co się wydarzyło u nas w spokojnej dzielniczce na obrzeżach Wrocławia. Wszyscy się tu znamy, szczególnie starszych ludzi. Był u nas taki dziadek – Jan Kazimierz. Miał już osiemdziesiąt dwa lata, ale trzymał się całkiem żwawo, mimo iż trochę przygarbiony. Codziennie rano odpalał swojego malucha i jechał do centrum – po emeryturę, do apteki albo na targ. Miał choćby towarzyszkę życia – Halinę Marię, o dobre dwadzieścia lat młodszą, pełną energii, zawsze zadbaną, z takimi ciepłymi oczami. Wieczorami spacerowali, trzymając się za ręce, jak nastolatki na randce. Sąsiedzi patrzyli na nich z uśmiechem i, szczerze mówiąc, trochę im zazdrościli tego spokojnego szczęścia.
Ale pewnego dnia w domu Jana Kazimierza pojawił się wnuk. Przyjechał ze wsi spod Łodzi – Krzysztof. Z pozoru spokojny chłopak, dwadzieścia siedem lat, grzeczny, choćby nieśmiały. Opowiadał, iż na wsi nie ma pracy, żyć się nie da, i poprosił dziadka, żeby go na czas przygarnął. Mówił, iż jak tylko znajdzie robotę, to się wyprowadzi i narzeczoną do siebie zabierze. Jan Kazimierz choćby się nie zastanawiał – wpuścił. To przecież rodzina, jak odmówić?
Na początku wszystko wyglądało normalnie: Krzyś chodził na rozmowy o pracę, szukał swojego miejsca. Dziadek pomagał, jak mógł – karmił, ubierał, choćby drobne dawał. Halinie musiało wystarczyć mniej uwagi – wszystko szło na młodego. Wzdychała tylko, ale rozumiała – rodzina to rodzina.
Minęły dwa miesiące. Wnuk jednak nie palił się do pracy – dziadkowa emerytura okazała się całkiem solidna. Starczało na papierosy, taksówki i popijawy z kumplami. Tylko ta narzeczona, ta wiejska, dzwoniła prawie co wieczór: „Kiedy mnie zabierzesz do miasta?” Wtedy Krzysztof się zmobilizował – zatrudnił się jako ochroniarz w markecie i dostał pierwszą wypłatę.
Ale potem stało się coś, co mrozi krew w żyłach. Podszedł do dziadka i mówi tak, z najniewinniejszą miną: „Dziadziu, chciałbym oficjalnie z tobą zamieszkać. Może zrobimy ci tymczasowe zameldowanie, żeby wszystko było zgodnie z prawem, i podpisz mi parę papierków na mieszkanie. Będę ci za nie płacił, jak ludzie”. Jan Kazimierz, choćby nie czytając dokładnie, podpisał.
Po tygodniu do mieszkania wprowadziła się Kinga – ta właśnie narzeczona. Młoda, z manicurem i takim roszczeniowym spojrzeniem. A niedługo potem para oznajmiła Janowi Kazimierzowi, iż mieszkanie teraz należy do nich. Okazało się, iż podpisał darowiznę. Staruszkowi zrobiło się słabo. Trzęsły mu się ręce z przerażenia i upokorzenia. Nie mógł uwierzyć, iż jego własny wnuk mógł zrobić coś tak podłego.
Młodzi nie owijali w bawełnę. Zaproponowali dziadkowi i Halinie, żeby się wyprowadzili do starego domu na wsi, „na świeże powietrze”, niby dla ich dobra. Ale kobieta okazała się twardsza, niż myśleli. Halina Maria lata pracowała w telewizji, znała dziennikarzy, prawników i ludzi z wpływami. Zrobiła taki raban, iż sprawa trafiła choćby do wiadomości.
Gdy sąsiedzi poznali prawdę, całą ulicą poszli na policję. Spisali zeznania, przyprowadzili świadków, opowiedzieli wszystko, co wiedzieli. A po kilku dniach do drzwi mieszkania zapukali mundurowi. Wnuk zrozumiał – jego przekręt się sypał. Pod presją społeczności zrezygnował z mieszkania, spakował walizki i uciekł z Kingą z powrotem na wieś. Tylko nie do swojej – tam też spotkał się z pogardą. Rodzina odwróciła się od niego. choćby matka powiedziała, iż nie chce go znać.
A Jan Kazimierz został w swoim mieszkaniu. Ale euforia nie wróciła od razu. Długo siedział w milczeniu, patrząc przez okno. Tylko Halina trzymała go za rękę i szeptała: „Nie jesteś sam, Janku. Jesteśmy razem”.
Czasem zdrada nie przychodzi z zewnątrz. Ma twoje nazwisko, mówi ci „dziadziu” i uśmiecha się słodko, aż zabierze ci wszystko, co masz.